Trwa pompowanie fabularnej bańki, jaką jest wątek inkursji, a więc nachodzenia na siebie kolejnych wszechświatów, co ma rzecz jasna fatalne skutki. Fatalne również dla opowieści – bo znowu dostajemy pozbawiony tempa i prowadzący donikąd odcinek komiksowej telenoweli.
Ile można? Najwyraźniej bardzo długo. Jonathan Hickman w kolejnym komiksie z serii New Avengers robi coś dokładnie odwrotnego, niż we wcześniejszej, o wiele bardziej udanej Infinity. Bo w tamtym „evencie” dostaliśmy mnóstwo akcji, wielką, kosmiczną skalę opowieści i poznaliśmy całe zastępy bohaterów. Tymczasem w nowej serii wciąż drepczemy w miejscu, obserwując tę samą małą grupkę postaci, nigdzie się nie ruszamy i tylko ciągle czytamy o tym, jaka to ta inkursja straszna, jak groźna, jak zaraz wszystko zginie… po czym przez kolejny tom jakoś udaje się tej zagłady uniknąć.
Cena jest wysoka, co widać właśnie w New Avengers vol. 4: A Perfect World. I to jest najciekawszy wątek tej opowieści – kwestia tego, co znaczy być obrońcą Ziemi i do czego można się posunąć, by ją ocalić. Pytanie brzmi: ile warta jest Ziemia? Proponowana odpowiedź: istnienie całego innego wszechświata? Wszystko utrudnia też fakt, że ten drugi świat również ma swoich obrońców, równie szlachetnych, równie zdeterminowanych.
Miał więc Hickman ciekawy pomysł wyjściowy, co w kolejnych tomach się potwierdza, właśnie przez to, że przez swoją naturę inkursja zmusza ziemskich herosów do stawania przed dylematami, na które nie byli gotowi, które wykraczają daleko poza kwestię tego, czy np. pozwolić żyć komuś, kto stanowi zagrożenie na planetarną skalę i kogo można uwięzić, ale nigdy do końca zneutralizować – chyba że przez śmierć. Bo w inkursji nie ma Złych i Dobrych, tylko My i Oni, nasz świat i ich. Blednie przy tym między innymi poprzedni „świetny” pomysł superbohaterów zrzeszonych w grupie Iluminatów, by pozbyć się Hulka poprzez wysłanie go w kosmos.
Problem w tym, że tak jak świetnie obmyślił inkursję, tak Hickman chyba nie miał już pomysłu na to, jak atrakcyjnie przedstawić zmagania z nią. Przez to kolejne komiksy pełne są efekciarskich i niepotrzebnych starć, które są rysowane dla samego faktu rysowania efektownych potyczek, nie zaś dla tego, by posuwać akcję do przodu. Kolejne wątki rozciągane są natomiast bardziej, niż Reed Richards – tu przykładem choćby rozmowy z Czarnym Łabędziem czy kwestia sprzedania duszy przez Doktora Strange’a.
Przy lekturze czwartego tomu odczuwa się więc już znaczne znużenie tą opowieścią. Trzeba docenić, że akurat w Doskonałym świecie Hickman zadbał o dramaturgię, o dziwo udało się też ciekawie wprowadzić zupełnie nową grupę postaci, stworzonych tylko po to, by potłuc się z Avengersami. Nie da się jednak nie zauważyć, że ktoś tu dostał do wyklepania minimum stron i teraz się z tego wywiązuje, rozsmarowując swoją opowieść niczym odrobinę masła po wielkiej kromce chleba.
Czas zmierzać do finału, panie Hickman.