Amara kwestionująca religię i dobrą wolę Boga nie jest niczym niezwykłym ani nowym - także w Supernatural robiono to już nie raz. Być może ludzkość byłaby szczęśliwsza bez religii i ślepej wiary z czysto logicznego punktu widzenia, jednak jak zauważa Dean, niektórym jest ona potrzebna jako źródło nadziei. Kwestia sporna i można by nad nią dyskutować równie nieskończenie jak nad wyższością świąt Bożego Narodzenia nad świętami Wielkanocy. Na szczęście podobne dyskusje, nawet jeśli nie najnowsze, robią temu serialowi dobrze na cerę. Podobnie jak fakt, że tak naprawdę z tej dyskusji nie wynika nadal, czego właściwie chce siostra Stwórcy, jaka jest temperatura jej uczuć w stosunku do rodzaju ludzkiego i czy jej pojmowanie dobra tegoż ostatniego aby nie rozmija się znacząco z naszym. Nie wspominając o tym, że nadal nie wiadomo, co i w jakim celu właściwie łączy Amarę z Deanem, oraz że jest to kwestia całkiem intrygująca. No i dobrze, przynajmniej dalej mamy nad czym łamać sobie głowę i oglądać kolejne odcinki w celu uzyskania w końcu (oby) jasnej odpowiedzi. Wolałabym jednakże nie musieć sobie jednocześnie łamać głowy nad tym, co podkusiło The CW, żeby straszyć nas dekoltem Emilly Swallow, który bynajmniej nie swoją urodą odwraca uwagę od dialogów. Najwyraźniej Ciemność w swojej podróży po ziemskim padole nie miała okazji trafić do dobrej brafitterki. Różne są priorytety. O święta naiwności! – chciałoby się z kolei zakrzyknąć, obserwując niektóre poczynania i decyzje braci Winchester. Chociaż nie tylko ich. O ile nieuleczalna wiara w siłę wyższą, nadzieję i dobrą wolę innych była zawsze jedną z najładniejszych cech charakteru młodszego z braci, o tyle tym razem nie jestem pewna, czy scenarzyści trochę nie przesadzili. Upór Sama co do przekonania o źródle nawiedzających go wizji jest grubymi nićmi szyty (no bo kto nie podejrzewał gdzieś tam skrycie od początku, że to się tak skończy, jak się właśnie skończyło?) i zakrawa już nawet nie na brak zdrowego rozsądku, ale urąga Samowej inteligencji. Resztki zdrowego rozsądku zachowuje na szczęście Dean, choć niestety jedynie werbalnie, bo też ostatnio jest nieco obecny-nieprzytomny, szczególnie w obecności Amary. Wolałabym wierzyć, że rzeczywiście Samem kieruje bardziej desperacja i przysłowiowe chwytanie się brzytwy z powodu poczucia winy (jak wynikałoby to z poprzedniego odcinka) oraz faktycznego braku innych pomysłów i opcji, niemniej twórcy Supernatural tym razem nie zadali sobie trudu, żeby jakoś bardziej nas do tego przekonać, a zamiast desperacji na plan pierwszy w tym odcinku wybija się spora doza naiwności. Co gorsza, naiwność ta jest zaraźliwa i wszyscy (łącznie z Crowleyem) zakładają bez mrugnięcia okiem, że skoro wróg mojego wroga jest moim przyjacielem, a wszystkim nam zagraża to samo zło i totalna zagłada, można zaufać Rowenie i jej czarnej magii, o której tak naprawdę żaden z nich nie ma bladego pojęcia, chociaż nie ma żadnej gwarancji, że urocza mateczka króla piekieł faktycznie odczynia te czary, na które się uprzednio umówiono. Wszyscy wszystkim wierzą tu na słowo. Jednak z drugiej strony myślę sobie, że być może w takiej sytuacji i z takimi przesłankami jak wizje Sama każdy gotów byłby podjąć nawet tak głupio niebezpieczne i duże ryzyko, żeby nie mieć żadnych wątpliwości co do swoich podejrzeń i wyeliminować potencjalne możliwości. Chciałabym jednak, żeby bohaterowie przynajmniej jasno zdawali sobie z tego sprawę. Scenarzyści wybrnęli z tego w nie najlepszym stylu, rozkładając akcenty nie tam gdzie trzeba, niemniej nie sposób się nie zgodzić z faktem, że nijak takich wizji zignorować się nie da. Na razie jednak wszystko wskazuje raczej na to, że Sam zweryfikował swoje teorie ze skutkiem dla siebie jak najbardziej fatalnym, dając się zmanipulować jak dziecko. No url Co więc sprawia, że nie jest to jednak tak naprawdę zły ani przeciętny odcinek? Ośmielę się stwierdzić, że Mark Pellegrino i Jared Padalecki oraz emocjonalna siła ich przekazu. Ostatnie chwile tego odcinka sprawiają, że jesteśmy skłonni wyłączyć logiczne myślenie, zapomnieć na tę chwilę o naiwności, która doprowadziła do tego finału, a ostatnia scena (która skojarzyła mi się momentalnie z inną finałową sceną odcinka innego serialu, rozegraną w podobnym kontekście i okolicznościach) pozostawiła fandom rwący włosy z głowy w emocjonalnej rozsypce. Szkoda tylko, że podobnego emocjonalnego napięcia i płynności narracji nie udało się utrzymać przez cały odcinek. Zadbał o to ktoś, kto podjął dość fatalną decyzję montażową - O Brother Where Are Thou? jest poszatkowany na poszczególne sceny niemające czasami żadnego wzajemnego powiązania. Być może sprawdziłoby się to w przypadku części poświęconej Deanowi, w której podobnie jak bohater widz nie do końca ma się orientować, co się właściwie dzieje, gdzie jest i jak tu trafił. Jednak zastosowanie tego zabiegu od początku do końca powoduje, że trudno się skupić na fabule, a odcinek nie ma takiego emocjonalnego oddziaływania, jakie mógłby i powinien mieć. Najnowszy odcinek Supernatural jest dość nierówną mieszanką całkiem ciekawych dialogów, irytującego montażu, równie irytujących aniołów, jeszcze bardziej irytujących naiwności, paru kawałków świetnej gry aktorskiej i mocno emocjonalnego zakończenia. Najważniejsze jednak pozostaje to, że to wszystko nadal nie jest jasne – czego Ciemność oczekuje od Boga? Co stało się z Amarą? Co tak naprawdę wykombinowała Rowena? O co właściwie chodzi Lucyferowi? I co z tym wszystkim zrobi teraz Dean? Poza rwaniem włosów z głowy na wzór fanów. Trochę czasu ma, żeby się zastanowić. My całkiem sporo, żeby ochłonąć i nienaiwnie mieć nadzieję, że nie okaże się znowu, iż góra urodziła mysz.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj