Nie z tego świata wróciło do jednego z dwóch wątków głównych sezonu dwunastego, czyli poszukiwania i próby uwięzienia Lucyfera, który wszak z pewnością knuje coś niedobrego (dokładnie nie wiadomo co, ale siła wyższa - knuć musi). Niestety.
Pomijam, że kolejne poszukiwania upadłego archanioła zaczynają się robić odrobinę nudne (bo ileż można), nie znęcam się także nad faktem, że pod koniec sezonu jedenastego Lucyfer doszedł do jako takiego porozumienia z Bogiem Ojcem, a teraz znowu zachowuje się jak rozpuszczony bachor, ale wersja emo przedstawiona pod koniec
Rock never dies przez Ricka Springfielda (nota bene grającego bardzo dobrze) mnie nie przekonała. Dobrze, że chociaż po drodze Lucyfer pokazywał inne oblicze – nieprzewidywalne i okrutne, jak chociażby w scenie początkowej, gdy został przywołany z dna oceanu przed dwóch idiotów bawiących się w satanistów. Lucyfer psychopatyczny i żądny poklasku od maluczkich przemawia do mnie znacznie bardziej niż Lucyfer płaczliwy.
Poszukujący Upadłego tandem Crowley’a i Castiela bywa zabawny, mimo to próżno szukać między nimi jakiejś większej chemii i trudno nie skonstatować, że gdyby nie scenarzyści, najchętniej uciekliby od siebie gdzie pieprz rośnie. Poszukiwania Lucyfera z Samem i Deanem na doczepkę także nie przyniosły większego efektu i skończyły się na bezowocnych staraniach, bądź wspólnym przesiadywaniu na kanapie w hotelowym lobby. Naprawdę żadne ze wspaniałej czwórki nie potrafiło uzyskać informacji na temat tajemniczego miejsca koncertu podszywającego się pod rockmana Lucyfera - ani Crowley groźbą, ani Castiel namową, ani Sam i Deana stylizowani na rockujących braci? Niebywałe.
Supernatural powróciło również do oklepanego sposobu nawiązywania do kwestii, że gdzieś tam jest ktoś ważny, więc powinniśmy wspomnieć o nim na początku odcinka. Tym razem chodziło o Mary, z którą Dean grał na telefonie w słówka, chociaż dzięki tej wstawce przynajmniej mogliśmy zauważyć, że starszy z Winchesterów przywykł do myśli o matce potrzebującej czasu dla siebie. Dziękujemy także za przebitki z Los Angeles, łącznie z plażami, Aleją Gwiazd i autostradą wśród palm – bez nich nie spostrzeglibyśmy, że akcja odcinka rozgrywa się w Mieście Aniołów.
Ale przestańmy jedynie narzekać. I
w Rock never dies znalazło się wiele momentów wartych obejrzenia. Improwizowane przez Jensena Acklesa narzekania Deana na Los Angeles, których nie słyszał Sam, pochłonięty słuchaniem muzyki Vince’a Vincenta (choć próbował wmówić bratu zupełnie coś innego – Sam w ogóle jest mistrzem wymyślania nieprawdopodobnych wymówek kulturowych). Dean bawiący się gitarą w apartamencie Vince'a i pragnący zostać gwiazdą rocka (jakże starannie Jensen Ackles ukrywał, że cokolwiek potrafi). Producent muzyczny ćwiczący jogę i przechodzący na weganizm (woda na warzywach generalnie została hitem odcinka). Castiel obiecujący z patosem, że powstrzyma Lucyfera choćby na trzy minuty (w podtekście – a później zginie). Lucyferyczne okładanie Crowley’a gitarą elektryczną. Niuanse gry aktorskiej Jareda Padaleckiego, który subtelnie potrafił pokazać, że Sam nadal boi się Lucyfera. Bohaterskie przytrzymywanie drzwi, by fani Vince’a Vincenta mogli uciec z sali koncertowej. Dean rzucający się z kajdankami na archanioła, a w efekcie braterskie podnoszenie poturbowanego starszego Winchestera do pionu.
Ale najjaśniejszym z jasnych punktów
Rock never dies były rockowe „przebrania" Sama i Deana Winchesterów – wprost oka nie było można od nich oderwać. Widzowie powinni wystąpić z petycją o wprowadzenie czarnych i białych t-shirtów, skórzanych kurtek i okularów przeciwsłonecznych (nawet na pokojach) do codziennej garderoby braci. Na stałe.
Widać Lucyfer także był pod wrażeniem rockowej odsłony braci, bo mógł ich zabić jednym pstryknięciem palców, a nie zrobił tego, zajęty rozpaczliwą tyradą o braku ojcowskiej miłości i bezsensie istnienia, by chwilę później rozsypać się w proch i pył – jakże w adekwatnym momencie rozpadło się jego naczynie. Żegnaj, Ricku Springfieldzie, to była miła przygoda z
Nie z tego świata, ale właśnie się skończyła.
Lucyfer ruszył na poszukiwanie kolejnego ciała, zapewne śledzony przez nie do końca dobraną parę Castiela i Crowleya, a bracia Winchesterowie po pyrrusowym zwycięstwie z ulgą opuścili Los Angeles, by… wrócić do polowania na „potwora tygodnia”. Miejmy nadzieję.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h