Atomic monsters – czwarta odsłona najnowszego sezonu Nie z tego świata potrafi dokopać, zarówno w „akcyjnych”, jak najbardziej fizycznych scenach walki, jak i psychicznie, gdy widzowie stają oko w oko z koszmarem Sama lub przyglądają się konfrontacji Becky i Chucka - metaforycznemu starciu fanów ze scenarzystami.
Sytuacja wyjściowa jest prosta jak budowa cepa. Dean chce pomóc Samowi otrząsnąć się z niedobrych myśli, a jedynym sposobem, który przychodzi mu do głowy (nie licząc chrupiącego boczku, który Sama raczej zniesmacza, nie będąc boczkiem wegańskim), jest zajęcie się kolejnym polowaniem na potwora. Dlatego też Winchesterowie trafiają do uroczego miasteczka Beaverdale w Iowa, w którym giną cheerleaderki. Tak naprawdę sprawa, jaką prowadzą, zdaje się mało oryginalna i błaha – choć nie dla ofiar, ale miło zobaczyć Winchesterów przy „zwykłej” pracy, zbierających informacje, próbujących dodać dwa do dwóch (z mylnymi tropami po drodze), czy nie wahających się na ostateczne rozwiązanie, mimo, że zostaje po nim jedynie smutek i jeszcze smutniejsza, choć klimatyczna rozmowa toczona tradycyjnie w mknącej przez mrok Impali.
Jednak główną osnową odcinka nie są działania łowieckie Winchesterów, a wszystko, co dzieje się w kuluarach, za ich plecami. Bowiem Atomic monsters to przede wszystkim początkowy koszmar Sama, a jeszcze bardziej – powrót Chucka jako pisarza obdarzonego niesprawiedliwie wielką mocą i jeszcze większym ego, lecz średnim talentem pisarskim (już wiemy, na kim niegdyś wzorował się Metatron). Oglądając to, tak naprawdę nie wiemy, czy mamy do czynienia z kolejną sprawą, czy ziszczającym się fanfickiem Chucka, pisanym bez większego polotu (i przykładowo nie wspominającym o odejściu Castiela, co nieco dziwi).
Czy pisał go Chuck, czy też nie, odcinek ma kilka naprawdę mocnych, wręcz powalających momentów. Jednym z nich jest wspomniany koszmar Sama - sen skąpany w dramatycznej czerwieni ostrzegawczych świateł Bunkra. Koszmar lub (wywołany raną postrzałową wiążąca go z Chuckiem) przebłysk alternatywnej rzeczywistości, w której młodszy Winchester nie zaprzestał używania mocy, nie porzucił picia demonicznej krwi i prawdopodobnie stał się tym, kim miał się stać w wizjach Azazela. Sekwencja walki wręcz na korytarzach Bunkra, w którą wikła się alternatywny Dean (brodaty, zacięty i zdeterminowany), by – na swoje nieszczęście - odnaleźć Sama, przypominała akcje z Johna Wicka skrzyżowanego z Nathanem Drake’iem z „Uncharted” i jak na standardy
Nie z tego świata – zapierała dech w piersiach. Nawet pojawienie się na krótki moment Benny’ego granego przez Ty’a Olssona miało swój smaczek. Och, jak to się dobrze oglądało – odtąd żądamy scen walki na podobnym poziomie w każdym odcinku, zwłaszcza w wykonaniu Jensena Acklesa, który najwyraźniej odkrył na nowo swoje stare powołanie, podobnie jak doskonałą rękę do reżyserii.
Kolejny atut odcinka to świetnie rozegrane spotkanie Chucka z Becky (przesympatyczna Emily Perkins), kiedyś jego fanki numer jeden, dziś kobiety pełnej pasji, ale jednocześnie spokoju i pewności siebie, zdecydowanie mądrzejszej i obdarzonej większą empatią od swojego niegdysiejszego guru. Tworzącej makiety i gadżety związane z
Nie z tego świata, za które pokochałby ją każdy fan serialu na całym świecie. Tym bardziej zabolało niesprawiedliwe zakończenie jej wątku. Zmartwychwstanie Chucka jako pisarza i to pisarza egoistycznego, okrutnego i pragnącego zemsty wstrząsa do głębi. Jeśli jednym pstryknięciem palców jest w stanie unicestwić szczęście Becky, strach się bać, co szykuje dla Winchesterów, nim położy im nagrobek na okładce najnowszej powieści. Jeśli do tej pory nie byliśmy do końca przekonani, że Chuck jest podły (akurat), to teraz jesteśmy tego pewni na sto procent.
Niespodzianką było wprowadzenie do tła muzycznego piosenki „Sounds of somedays” duetu Jensen Ackles i Steve Carlson tworzącego „Radio Company”, których pierwszy album zadebiutował dzień po emisji odcinka - adekwatnie do melancholijnej nuty zagranej pod niewesołą scenę.
Najbardziej dobijającym przesłaniem odcinka – prócz tego, że niektórzy rodzice zrobią dla swojego dziecka dosłownie wszystko, jest ostrzeżenie, że prawdopodobnie nikt nie jest panem swojego losu. Świadomość, że mimo lepszego lub gorszego radzenia sobie z nową rzeczywistością i dotychczasowymi stratami, Winchesterowie próbują iść naprzód, uważając, że po raz pierwszy są wolni od boskich ukierunkowań, podczas gdy owym boskim wytycznym nieświadomie podlegają, jest gorzka jak piołun. Nikt nie chciałby znaleźć się na ich miejscu i zostać zabawną laleczką funko pop o wielkiej główce, potakującą w rytm pisaniny Chucka.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h