Przyzwyczailiśmy się już do tego, że twórcy Nie z tego świata lubią nas zaskakiwać nietypową fabułą czy konstrukcją odcinka, względnie wprowadzając jakieś ciekawe i nieoczekiwane wstawki. W końcu mieliśmy na to całe 15 lat, aby się z tym oswoić i brać to z dobrodziejstwem inwentarza albo rozstając się z chłopcami raz na zawsze. A że to ostatni sezon, to wręcz oczekiwaliśmy, że czasem jakieś smaczki się pojawią. I siódmy epizod nam to dał.  Sam jest w sielankowym nastroju. W końcu przywrócił do życia Eileen, z którą spędza co najmniej dnie, tchnięty nadzieją na to, że Chuck nie jest taki wielki, jak go zawsze malowali. Będący w rozsypce Dean znajduje zupełnie przypadkową sprawę i stwierdza, że tym razem sam wybierze się na polowanie, no bo jeśli nie potrafi sobie poradzić z faktem, że ich przeciwnikiem jest sam Bóg, to chociaż ubije jakiegoś randomowego potworka. I dalej jest jak w wielu klasycznych filmach i serialach - było ich dwóch ( i nie mówimy tu o Samie i Deanie), został jeden, potem spotkali się po latach i to już nie było to samo co kiedyś. Klasyk, który na dużym i małym ekranie wałkowano wielokrotnie, znalazł swoje miejsce w Nie z tego świata, rozsiadając się wygodnie przy stole, pijąc jagermeistera i wspominając dawne, piękne czasy. Aha, no i było parę niezłych sucharów na czele z „mogłem być drugim Denzelem". Randomową sprawą było tajemnicze zaginięcie dziewczyny - Angeli. Imię nieprzypadkowe i dające wypadkową kilku późniejszych nawiązań do innych produkcji, jak również robienia sobie po prostu jaj z nieba, przy okazji utrwalając stereotypy o inteligencji blondynek z Teksasu. Dla Deana sprawa okazała się nieoczekiwaną podróżą w przeszłość za sprawą Leo Webba - byłego łowcy i najlepszego przyjaciela starszego z braci Winchesterów. W tej roli uświadczyliśmy Christiana Kane’a, gwiazdę „Anioła ciemności” (stąd ta wypadkowa), który troszkę się postarzał, troszkę stracił wigoru, ale nadal ma to coś, za co fani polubili go kilkanaście lat temu, kiedy tłukł demony u boku Dawida Boreanza. Wypisz wymaluj dostaliśmy więc nie tylko fajną historyjkę z przeszłości Deana, ale przy okazji nawiązanie do trochę już zapomnianej kreacji tego aktora. I to zagrało bardzo fajnie. Tak więc mieliśmy starych przyjaciół (najlepszych przecież!), piękną kobietę u boku (która okazała się przede wszystkim ozdobą ekranu) i muzykę, dużo muzyki. Wszystko w myśl zasady - śpiewaj, tańcz, baw się, a w tym przypadku - „śpiewaj, pij, baw się”. I śpiewali i… no kto mógł przewidzieć, że Jensen Ackles potrafi. Słowem - zaskakująco dobrze się tego słuchało.
fot. The CW
+4 więcej
No a dalsza historia jest już chyba wszystkim znana. Najlepszy przyjaciel nie jest już taki najlepszy, a co gorsza, od ubijania potworów ewoluował w złą stronę, stając się tym, co sam kiedyś zabijał. Smutny koniec, ale było to potrzebne, aby dać Deanowi emocjonalnego kopa i przywrócić go na właściwe tory. Bo przecież Bóg nie będzie czekał w nieskończoność, a tylko do ostatniego odcinka 15. sezonu (chyba). Po drugiej stronie, tej związanej z Samem, emocji też nie brakowało. Najpierw tych między nim a Eileen (cholerny Castiel!), a potem między nim a drugą stroną tęczy (cholerny Castiel!!!). Bowiem „cholerny Castiel”, wracając do bunkra, uznał, że może wysondować ranę wiążącą Sama z Chuckiem. No i zrobił to w konsekwencji spychając Sama na granicę życia i śmierci. Niezbędna okazała się więc pomoc Sergiei’a - rosyjskiego kolekcjonera rzeczy tajemnych, mistycznego doktorka, a okazyjnie czarownika. W końcu na Deana liczyć w tej kwestii nie można było. Cała sytuacja miała jednak kilka swoich plusów - Cass w końcu pokazał anielskie jaja, Sam zrozumiał naturę połączenia z Chuckiem, przy okazji zaglądając do jego ostatnich wspomnień, a Eileen chyba zapałała do niego jeszcze większą miłością (i można się śmiać, ale ten mimo wszystko przyziemny wątek jest w tym momencie historii bardzo potrzebny). No i najważniejsze - chłopcy wiedzą, że Bóg jest słaby, a przynajmniej nie jest już tak potężny jak dawniej, co tchnęło kolejne pokłady nadziei w to, że ostatecznie nie dojdzie do kolejnej wariacji na temat Kaina i Abla, a może skończyć się to śmiercią Stwórcy wszelkiego życia. Choć jeszcze nie odliczamy do wielkiego finału całego serialu, to już powoli czuć, że ten koniec nadchodzi. Widać to po formie realizacji każdego odcinka, wprowadzaniu (i wyprowadzaniu) poszczególnych bohaterów z dawnych lat (nawet jeśli są tylko opowieścią) i próby dania widzowi po raz ostatni tego poczucia frajdy, jakbyśmy oglądali ten serial po raz pierwszy. To, czy się to zawsze udaje, jest osobną i indywidualną kwestią. Dla fanów jest to prawdziwa gratka. Dla innych widzów - niekoniecznie. Jak na ironię, swoistą pustkę po Nie z tego świata będą jednak odczuwać wszyscy, niezależnie od tego, czy lubili przygody chłopców, czy nie. Ot, taka magia serialu, który kręcony jest od tak wielu lat…
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj