Siódmy odcinek pozbył się już praktycznie ostatniej zalety serialu The White Queen w osobie Davida Oakesa, który jest urodzony do tego, by grać w produkcjach historycznych. Jego odejście jest nawet satysfakcjonujące, ponieważ aktor daje z siebie wiele. Jerzy posuwa się do desperacji, a jego psychoza pochłania zdrowy rozsądek. Jako jedyny otwarcie oskarża Elżbietę o bycie czarownicą. Irracjonalne zachowanie może mieć tylko jeden efekt, który dla samego serialu nie jest najlepszy. Dobrze, że sam element magii nadal jest traktowany w sposób realny. Interpretacja prawdziwości magii zależy od odbiorcy, ale twórcy nie próbują nam wmówić, że The White Queen to serial fantasy.
Wątek sióstr Neville jest z tym ściśle powiązany, ale nie ma w sobie ani szczypty czegokolwiek, co potrafiłoby zaintrygować. Anne Neville po swojej 5-minutowej przemianie nadal mnie nie przekonuje do siebie w siódmym odcinku. Czego ta postać tak naprawdę chce? Z jednej strony daje się manipulować matce, która zasiewa jad zwątpienia w Ryszarda, z drugiej chce zemsty na Elżbiecie i królu. Wydaje się, że spotkanie z Małgorzatą Andegaweńską obudziło w niej pewną rządzę władzy. I tak w ósmym odcinku Anne jest zupełnie inną bohaterką. Właśnie takich kobiet oczekiwałem w The White Queen - inteligentnych, sprytnych, błyskotliwych, które opanowały metodę manipulacji do perfekcji. Wszelkie działania Ryszarda wyraźnie są efektem jej słów szeptanych mu do ucha, a jej małżonek jest podatny na ten jad, który coraz bardziej zatruwa mu serce.
[video-browser playlist="635577" suggest=""]
Na plus zaliczyć należy także zaprezentowanie Małgorzaty Beaufort, ponieważ twórcy z uporem nie pokazują nam jej tylko i wyłącznie jako fanatyczki religijnej, ale jako kobietę bogobojną, która chowa swoją dumę dla większego dobra. Jej praca na dworze, zbieranie informacji, wkupienie się w łask Elżbiety - w końcu to postać ciekawa i nie tak płaska, jak dotychczas nam ją pokazywano.
Skoki w czasie od początku są zmorą The White Queen, ale w ósmym odcinku przekroczono wszelką granicę. Mamy bowiem skok o 10 lat w stosunku do odcinka siódmego. Często w serialach spotykamy problem z odnalezieniem się w rzeczywistości, gdy po przerwie mamy przeskok o jeden rok - a co dopiero 10. Takim sposobem widzimy ponownie udowodnienie wszelkich wad The White Queen - wypraną z emocji historię, papierowe postacie nie mające za wiele wspólnego z historycznymi odpowiednikami i brak dopracowanej fabuły, która miałaby jakiś spójny element. Sucha lekcja brytyjskiej historii zaprezentowana jest w gorszym wydaniu niż przeciętny dokument z Discovery czy History Channel. Dobrze, że przynajmniej po tych 10 latach twórcy odrobinę postarzeli bohaterów, co powinno być zrobione już dawno. Pomimo trudów życia, mijających lat, przez siedem odcinków nadal wyglądali identycznie i tak samo też się zachowywali. Delikatna zmiana w osobowości Elżbiety to zbyt mało. Obserwujemy szybką śmierć Edwarda i walkę o władzę. Gdyby udało się przez te osiem odcinków zbudować jakąkolwiek emocjonalną więź pomiędzy bohaterami a widzem, być może jego odejście mogłoby wzruszyć, a tak - jest nijakie.
[video-browser playlist="635579" suggest=""]
Twórcom nie udaje się w ciekawy sposób pokazać nawet walki o władzę. Widzimy Ryszarda zasiadającego na tronie i czyniącego z siebie swego rodzaju tyrana. Tylko że ponownie to wszystko jest bezpłciowe, kolorowe, przesłodzone i powierzchowne. Gdzie realizm? Gdzie wgryzienie się dylematy moralne Ryszarda, który musi się zmagać z własnymi uczuciami względem obietnicy a rozsądkiem?
Być może dla Brytyjczyków jest to sympatyczna lekcja historii, gdyż ją znają - dla reszty widzów The White Queen mogą być popłuczynami po serialu historycznym, którego emocjonalna wartość stoi poniżej telenoweli.