Seth Rogen i Charlize Theron spotkali się na ekranie, by w romantyczno-politycznej komedii wyśmiewać, kpić, pokazać pewnym środowiskom środkowy palec, a przede wszystkim – czego nie da się nie zauważyć – świetnie się bawić. I zarazić tą zabawą widzów.
Seth Rogen ponownie kreuje postać, którą obdarza własnym charakterem – i dobrze, bo inaczej nie wpasowałby się tak doskonale w tę narrację. Poza byciem Sethem Rogenem jest też Fredem Flarskym, lubiącym podkręcić swoje samopoczucie odrobiną niezbyt legalnych środków dziennikarzem, który pisze wyłącznie bezwzględną prawdę i dociera do niej nawet narażając własne życie (co świetnie obrazuje genialna scena otwierająca produkcję). Ma ostry i bezpośredni język, a przy tym talent i ideologiczne zaangażowanie. Uderza w czułe punkty tekstami zatytułowanymi – dla przykładu – „Dlaczego dwupartyjny system ssie”, nie ma jednak siły przebicia. Pewnego dnia, gdy publikujące jego teksty wydawnictwo zostało przejęte przez skorumpowanego i uosabiającego wszystko, co (zdaniem Flarsky'ego) godne pogardy, Parkera Wembleya (gollumowato oślizgły
Andy Serkis w zaskakującej charakteryzacji!), Seth, przepraszam, Fred rezygnuje z posady, upija się ze starym przyjacielem i trafia na pewną imprezę odbywającą się pod szyldem ochrony środowiska...
Charlize Theron wciela się w Charlotte Field, pełniącą funkcję sekretarza stanu, potężną, popieraną w wielu kręgach kobietę, która zamierza wkrótce ogłosić swoją kandydaturę... na panią prezydent Stanów Zjednoczonych Ameryki. Na pewnej imprezie, na której warto się pokazać, spotyka Freda, który okazuje się znajomym sprzed lat. A konkretnie dzieciakiem, którym pod nieobecność rodziców zajmowała się kilka lat starsza Charlotte. Dzięki temu spotkaniu pani Field zapoznaje się z tekstami dziennikarza i postanawia go bezzwłocznie zatrudnić jako twórcę przemówień. Poczucie humoru i serce, jakie Fred wkładał w swoje artykuły, były dokładnie czym, co – jak słusznie przypuszczała – może jej pomóc. Tak zaczyna się współpraca bohaterów, którzy od tej pory niemal wszędzie podróżują i pojawiają się razem, wzmacniając pozycję pani sekretarz i podbudowując poparcie. W końcu – jak łatwo się domyślić – relacja zawodowa przeradza się w romans.
Jonathan Levine (który współpracował już z Rogenem przy okazji świetnego
Pół na pół i bardzo przyjemnej
Cicha noc) nie skupia się na typowych kontrastach i strojeniu dowcipów z klasycznego zestawienia księżniczki z żebrakiem. Bohaterów spajają wspólne przekonania i ideały, a Rogen staje się dla Theron inspiracją: przypomina jej, co kiedyś było dla niej ważne i powstrzymuje przed politycznymi kompromisami. Charlotte nie ulega presji i wymuszeniom, nie przyjmuje bezwzględnych ultimatów, choć nieraz waha się i stoi o krok od przekroczenia granicy, która dzieli ją – polityka ze szczerą chęcią walki o to, w co wierzy – od... całej reszty.
Poza statusem wykonywanej pracy i zapleczem finansowym, bohaterów nie dzieli tak naprawdę nic; ubierający się jak nastolatek Rogen potrafi odsłonić oblicze bystrego, zatroskanego o świat komentatora rzeczywistości; pozująca – z konieczności – na stonowaną i zdystansowaną Theron lubi się zabawić i wyluzować. Związek między postaciami jest więc absolutnie naturalny, a chemia wyczuwalna od pierwszych sekund. To ludzie, którzy czują się wzajemnie, świetnie do siebie pasują i patrzą na świat w podobny sposób. Jasne: coś w końcu musi stanąć im na drodze, nie to jest jednak naprawdę istotne.
Co zatem obśmiewa film, skoro nie łapie na celownik klasycznych, schematycznych kontrastów? Wiele rzeczy. Para głównych bohaterów w dialogach (bo to dialogami ten film stoi i to one stanowią o jego sile) – luźnych, ciętych, pełnych złości, wulgarnych, kpiących – bierze na warsztat amerykański system, problematykę środowiska, rasizm, różnice klasowe, nierówność płci, aspekty kulturowe, sztuczne, wykreowane wizerunki... Jest tego naprawdę sporo, a zaczepki są niejednoznaczne i błyskotliwe – nawet jeśli okraszone rubasznym, balansującym na granicy niesmaku i typowym dla Rogena poczuciem humoru.
Film nie poucza, nic nie narzuca i nie forsuje, rzuca jednak kilka tropów, nad którymi można przycupnąć. Całość znakomicie odzwierciedla to, jaki ogrom absurdalnie ciężkiej pracy i działań podjąć musi kobieta, która ośmiela się mieć ambicję rządzenia krajem – w zachodnim społeczeństwie to przecież wciąż nieprawdopodobnie wysokie standardy. Mimo to, ostatecznie, gdy spadnie już cała kaskada szyderstw, otrzymamy raczej ciepłe zakończenie z nienachalną konkluzją (a może raczej jedną z wielu, bardzo umiejętnie przemyconych): nigdy nie jest tak źle, żeby nie można było czegoś zmienić.
Jak już zostało wspomniane, dialogi i ich błyskotliwość, a jednocześnie rozbrajająca trafność (przy całej prostocie i wulgarności) to największa siła Niedobranych. Nie ma się co rozpisywać – to trzeba zobaczyć. Dość rzec, że podczas seansu prasowego szczerym śmiechem wielokrotnie zanosiła się cała sala kinowa – i nic dziwnego, bo Niedobrani są zabawni w ten najlepszy z możliwych sposobów. Nawet elementy, czy postacie poboczne same w sobie są niezwykle ciętymi i dobitnymi komentarzami dotyczącymi kondycji amerykańskiego społeczeństwa. Jeden z przykładów: Bob Odenkirk wcielił się tu w karykaturalnie nieudolnego prezydenta USA, Chambersa. Chambers był wcześniej aktorem, który wcielał się w głowę państwa w serialu telewizyjnym. Wyborcy najwyraźniej uznali, że skoro tak świetnie poradził sobie z prezydenturą w serialu, to w rzeczywistości również sprawi się wyśmienicie.
Jeśli zaś nie interesują Was dygresje społeczne, to... idźcie na film tak czy siak. Jest rozbrajający, zabawny w absolutnie bezpretensjonalny sposób, a niespodziewanie zgrany i naturalny duet Seth Rogen-Charlize Theron zadba o to, że zapragniecie do niego wrócić. Póki co: najlepsza komedia tego roku.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h