Najnowsza powieść Anny Kańtoch Niepełnia zaczyna się od słów: „Nie pamiętam, które z nas umarło tamtego dnia, wiem jedynie, że ta historia zaczyna się od śmierci" i wydawałoby się, że będziemy mieli do czynienia z typowym kryminałem. Nic bardziej błędnego. Mimo że rozpoczynamy od małego, białego domku wśród śniegu, gdzie znaleziono ciało oraz chłopaka, który zaczyna snuć opowieść, nie o sobie i swojej siostrze, a o zniknięciu zupełnie innej dziewczyny, po chwili trafiamy do istnego labiryntu historii, z którego nie potrafimy się wydostać bez przewodnika.
Kolejno pojawiające się szkatułkowe opowieści są odrębne, chaotyczne, niepokojące i pełne niedopowiedzeń, a jedynym łączącym je elementem wydają się bohaterowie – zawsze występujący w parze, ona i on, ten sam, mały, biały dom na odludziu, dźwięki odwiecznej, bożonarodzeniowej piosenki zespołu Wham i… subtelny zapach cytrusów.
W następujących po sobie historiach zwykle ktoś znika w tajemniczy sposób, ktoś inny go szuka, napięcie rośnie, pojawia się niewiadome zagrożenie i lęk przed nieznanym. Odniesienia i interpretacje mnożą się jedna po drugiej, a czytelnik rozpaczliwie poszukuje odpowiedzi, powtarzającego się wzoru, nitki Ariadny, która wyprowadzi go z labiryntu. Jednym się uda, inni pozostaną niespełnieni. Niepełni. Niedookreśleni.
I nic w tym dziwnego. Bowiem książka Anny Kańtoch tak naprawdę nie jest kryminałem i nie dba o to, kto zabił (jeśli w ogóle ktoś kogoś zabił). Przede wszystkim jest metafizycznym przedstawieniem poszukiwania tożsamości i płci. Bohaterowie Niepełni są niepewni siebie. Nawet tajemnicze, przewijające się przez karty powieści Słoneczko - istota dwupłciowa, którą rodzice zmuszają do jednoznacznych wyborów, na jakie ją/jego nie stać. Świat wokół nas narzuca role każdej z płci – rodzinne, społeczne i językowe. Nie przepada za „niepełnymi”, którzy nie potrafią się zdecydować. Czasem prowadzi to do tragedii, litościwie zasypanej grubą warstwą białego śniegu.