To trochę poza, trochę foch – tak odbieram narzekania Granta Morrisona na wyniki sprzedażowe Niewidzialnych oraz konieczność uproszczenia fabuły, pod – jak stwierdza – czytelników, którzy oczekują mniej złożonych opowieści. Cóż, jak doceniam pierwsze dwa tomy Niewidzialnych (i jak drażni mnie snobizm Morrisona, chyba chcącego pozować na Alana Moore’a, do którego jednak nie sięga, mimo wszystko), tak uważam, że zmiana „ciężaru” serii i skierowanie fabuły na bardziej „amerykańskie tory” tylko wychodzi jej na dobre. Bo najważniejszą korektą w scenerii jest nie tyle zmiana kontynentu, co podmiana rekwizytów na czytelniejsze. Mocniej osadzone w popkulturze, a przez to dosadniej oddziałujące na odbiorcę. I zwyczajnie – czytelniejsze. Morrison sięga po wątek Rooswell, UFO, voo doo i klasyczny okultyzm, oczywiście mieszając to, przekształcając na swoją modłę i wtłaczając do wcześniej wymyślonego uniwersum. Ale jednak te popkulturowe tropy, które już są powszechnie znane, niezależnie od szerokości geograficznej (bo w dobie globalizmu pewne trendy i wzorce w popkulturze są kosmopolityczne), pozwalają prowadzić czytelnika, dają mu szansę uchwycenia się czegoś znajomego, zrębów oswojonej już wcześniej mitologii. Co pozwala mu zakotwiczyć wpierw, a później wejść mocniej w realia uniwersum Morrisona, które przecież do najklarowniejszych, najprostszych nie należy. Używanie znajomych ogółowi znaków topograficznych w miejsce całkowicie niezależnej, autorskiej kreacji świata przedstawionego upraszcza ów świat, ale nie czyni go gorszym czy bardziej miałkim. Słowem – uproszczenia okazują się tu zaletą, a nie wadą. Trzeci tom pozwala na więcej akcji i zgrabniejsze jej skondensowanie – mimo wariacji nt. nielinearności czasu czyni ją bardziej liniową. I sprawia, że to najlepszy tom z dotychczasowych.
Źródło: Egmont
Cóż, być może autor oceniłby mnie jako komiksowego konserwatystę, który łaknie wyłącznie powtarzalności niczym „gównoburger z McDonalda”. Uważam jednak, że osadzenie w bardziej znajomych realiach i przetwarzanie, rozbudowywanie oraz poszerzanie tego, co znane, to najlepszy sposób, by zbudować ciekawą i jednocześnie czytelną historię. Abstrahując od wyraźnej pogardy Morrisona względem odbiorców – lifting wyszedł Niewidzialnym zdecydowanie na zdrowie. To wciąż świetna historia, choć autor wyraźnie ucieka od szamańskich afirmacji i estetyki inicjacyjności. Jest tu nadal obecny anarchizm – stanowiący niejako podwalinę ideową samej istoty komiksowych Niewidzialnych – bo przecież kwestionują oni narzucony ogólnie porządek świata. Jednak ten anarchizm zmienia się z symbolicznego, ideowego buntu w toporne, wykładane łopatologicznie rzucanie bombami i strzelanie do policjantów. Bunt Morrisona traci dużo ze swojej głębi, z mistycyzmu, jakim obudowywany był w poprzednich tomach, i zostaje zastąpiony przerysowanym, kiczowatym, amerykańskim stylem. Jest ugładzony, odprasowany w kant względem swojego oryginalnego, europejskiego odpowiednika. Jak zresztą łopatologicznie określa to King Mob z roku 1924 swojemu późniejszemu alter ego: czy wysadzenie Whitehallu nie byłoby użyteczniejsze niż obcowanie z tak zwanymi duchami, czy czymkolwiek są? Te frazy – i ogólna postawa dawnego King Moba – dobrze obrazuje amerykańskie (choć to przecież Brytyjczyk) postrzeganie tematu. Dużo bardziej pragmatyczne, mniej uduchowione, spłycone wyraźnie do radykalnego tu i teraz. Brytyjski, europejski anarchizm jest w swoim sednie żywiołem, wyrywającym się spod kontroli. Ten amerykański wtłoczony jest w schemat, w strukturę, w rozbudowaną siatkę, w narzucony odgórnie hierarchiczny system, co przeinacza go w karykaturę samego siebie. Bo uciekając od systemu, walcząc z systemem, do niego samego właśnie dąży.
Źródło: Egmont
Ale takie podejście jest czytelniejsze dla amerykańskiego odbiorcy, bo opiera się i o jego kod kulturowy, i o zakorzeniony w jego mentalności materializm. Materializm, który na duchowość pozostawia bardzo niewiele przestrzeni, w dodatku najczęściej adekwatnie już zmonetyzowanej, w taki czy inny sposób. Staje się anarchistyczny manifest „dawnego King Moba” mimowolnie symbolem zmiany tonacji opowieści. Zakorzenieniem jej mocniej w historii, mniej w popkulturze. Jak cały niniejszy tom Niewidzialnych silniej osadzony jest w „naszej” rzeczywistości, z już znanymi, oswojonymi tajemnicami. Morrison oczywiście wyjaśnia to po swojemu.
Co do rysunków, owszem, jestem konserwatystą. Jeśli przyzwyczaję się do jakiegoś rysownika w danej serii, to nie lubię nagłych zmian, wybijających z estetycznego rytmu i zwykle niekoniecznie wypadających dobrze. I w tym przypadku dominacja Phila Jimeneza jest zdecydowanie na plus. Lubię jego realistyczną, staranną kreskę, bez przesadnych artystycznych eksperymentów. I nawet jeśli jest miejscami (w krótkich momentach) wspierany przez innych rysowników (jak John Stokes), to jednak prawie całościowe rysowanie przez niego serii wypada więcej niż zadowalająco. Niewidzialni to seria z pewnością ciekawa, która po „odświeżeniu” okazuje się przystępniejsza i ciekawsza. Zarówno w formie, jak i treści. To nadal szalona, przesycona duchem anarchizmu jazda bez trzymanki, ale w ramach niewidocznego, choć wciąż obecnego komercjalizmu. Trochę gubiąca szaloną, artystyczną, zbuntowaną brytyjskość na rzecz rozdmuchanej amerykańskości, reprezentowanej przez globalny spisek i wielopiętrowy wymiar rządokracji, utrwalonej w popkulturze choćby przez kultowe Z Archiwum X. Jeśli przebrnęliście przez szalony rollercoaster serwowany w dwóch wcześniejszych tomach, to ten etap przejażdżki z Morrisonem też powinien się Wam spodobać. Może nawet bardziej?
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj