Polscy czytelnicy znają Morrisona choćby z takich albumów jak Animal Man czy Doom Patrol. Tom 1. Nieprzypadkowo zdobył on status kultowego, szokując swoją bezkompromisowością, nietuzinkowymi pomysłami i talentem. Dlatego z wielką ciekawością sięgnąłem po jego najsłynniejsze dzieło, które w końcu trafiło pod krajowe strzechy. I przyznam – łatwo nie było.
Zacznijmy od tego, że Niewidzialni nie są albumem do przeczytania ot tak, raz jeden, i to z doskoku. Wymaga on uwagi, skupienia i co najmniej dwukrotnej uważnej lektury – dla pełniejszego przyswojenia, dostrzeżenia niuansów i zrozumienia meandrów szalonej fabuły. Bo osławione dzieło Morrisona to z jednej strony opowieść inicjacyjna, z drugiej nieszablonowy manifest anarchistyczny, ostentacyjny bunt antysystemowy, a finalnie także quasi-ezoteryczna próba spojrzenia w głąb siebie. I trzeba przyznać, że przez większość komiksu Morrison balansuje na krawędzi. Zwłaszcza na krawędzi zrozumienia i akceptowalności dla odbiorców jego skomplikowanej – by nie rzec szalonej – wizji.
Z grubsza opisując fabułę, należy wspomnieć, że na Ziemi – której otaczający nas świat jest tylko częścią, jedną z warstw – toczy się bezustanna wojna pomiędzy tytułowymi Niewidzialnymi a Zaginionymi, czyli bliżej niesprecyzowanymi, demonicznymi bytami spoza naszego wymiaru. W naszym świecie Zaginionych reprezentują „Sługusy”, do których zaliczają się władze, arystokraci, policjanci, etc. Słowem – wszyscy, którzy mogą być identyfikowani z szeroko rozumianym Systemem. To oni łakną zniewolenia jednostek ludzkich, podporządkowania sobie społeczeństwa, uczynienia z nich marionetek. W ten pokręcony, wielowarstwowy świat wkracza – wbrew sobie, jak to w opowieściach inicjacyjnych zwykle bywa – młody Dane McGowan, który sfrustrowany (nic dziwnego) dotychczasowym nieciekawym (mówiąc kolokwialnie) życiem, postanawia uciec z domu… i trafia na pierwszych Niewidzialnych. A ci mają wobec niego bardzo określone i bardzo poważne plany, z którymi Dane, rzecz jasna, zupełnie się nie utożsamia...
Chłopak musi nagle stanąć twarzą w twarz nie tylko z polującymi na niego Sługusami Zaginionych, ale i z własnym przeznaczeniem, które wykracza dalece poza to, co mógł sobie wyobrazić. A niekoniecznie się mu to podoba. Jest na tyle zagubiony, zbuntowany i niechętny, by w finale pierwszego tomu uciec od Niewidzialnych. Jak przystało na urodzonego buntownika, gardzi narzuconymi mu zasadami, nie poczuwa się do żadnych powinności. Choćby to było i ratowanie świata.
I drugi tom rozpoczyna się właśnie gorączkowym poszukiwaniem Dane’a, ale też mocno skupia się na morrisonowskiej kreacji własnej, quasi-filozoficznej, mocno kontrkulturowej, w rdzeniu anarchistycznej, a nawet nihilistycznej wizji koncepcji świata.
Niewidzialni to – z grubsza, w swojej osi fabularnej – powieść inicjacyjna. Dane, wyrwany nagle i niespodziewanie z szarego, nijakiego życia poza system i poza to wszystko, co znane i rozumiane, staje oko w oko z własną powinnością i koniecznością zrozumienia, że jest kimś wyjątkowym. Klasycznym modelem Wybrańca, od którego zależą losy świata, a który nie zdaje sobie sprawy z własnej mocy. Musi odkryć swoje możliwości, by przejść adekwatną przemianę. A finalnie nie tylko złoić wszystkim napotkanym złolom tyłki, ale i uratować świat i rzeczywistość we wszystkich jej odmianach. W trakcie podróży dojrzewa, ewoluuje, odkrywa swoje moce, a niejako też samego siebie. Osiąga poziom bohatera, trochę z przymusu, trochę z przypadku. Oczywiście jest to okraszone mnogością dodatkowych scen, wątków, popkulturowych i kulturowych odniesień. Przesycone jest to wszystko energią olbrzymiego buntu, kotłującą się i ukierunkowaną antysystemowo nienawiścią oraz ostentacyjną pogardą względem elit, które uosabiają nie tylko całe zło świata przedstawionego, ale też żałosną miałkość własnej rzeczywistej pozycji, jaka plasuje ich w roli służebnej względem demonicznych istot spoza wymiaru. A ci wszyscy outsiderzy, anarchiści, buntownicy i życiowi wykolejeńcy – w ujęciu znanych nam norm społecznych – okazują się herosami na miarę swoich czasów, na miarę okoliczności i realiów, w jakich się znaleźli. I to oni dążą do ustanowienia utopijnej, bezpiecznej ostoi dla ludzkości. Swoistego ziemskiego raju.
Oczywiście krzywdzące byłoby wskazanie tylko owej inicjacyjnej opowieści jako całości przekazu Niewidzialnych, bowiem kryje się w nich o wiele więcej. Uważny czytelnik dostrzeże zalążki kreacji później skutecznie rozwijane choćby w twórczości Neila Gaimana (od Nigdziebądź, poprzez Amerykańskich Bogów, po Sandmana) czy Warrena Ellisa (Planetary). Ale – rzecz jasna, bardziej ugrzecznionych, złagodzonych, może miejscami solidniej dopieszczonych, bardziej czytelnych. Nie wiem, czy wspomniani twórcy inspirowali się bardziej morrisonowską twórczością, z akcentem na Niewidzialnych, ale moim zdaniem pewne echa tego dzieła są tu wyczuwalne. „Niewidzialni” jawią się w tym ujęciu – pamiętajcie, że są pierwowzorem, przynajmniej przez sam okres powstania – jako Ellis z Gaimanem razem wzięci i to na potężnym haju. Napompowani na sterydach i w dużej mierze tracący kontakt z rzeczywistością. Ale – czym jest rzeczywistość? Czy możemy za nią brać zwyczajnie to, co widzimy wokół siebie? Czy jesteśmy pewni, że to nie fikcja? Projekcja – czy to naszego własnego umysłu, czy manipulujących nami, zewnętrznych sił?
Niewidzialni Granta Morrisona to komiks wymagający. Komiks trudny do przyswojenia i wyczerpujący w lekturze. Ale czy nie wart poświęconego mu wysiłku? Moim zdaniem to niejako pozycja obowiązkowa, ale dla tych, którzy chcą pojąć rolę komiksów w popkulturze. Ci czytający tylko dla rozrywki mają dużą szansę odbić się od hermetyczności morrisonowskiej kreacji. Pozostali, ci bardziej wnikliwi, próbujący zrozumieć funkcjonowanie określonych kodów kulturowych w komiksie, zapewne docenią – nawet jeśli nie bezkrytycznie – to dzieło.
Najlepsza rada dla przyszłych czytelników Niewidzialnych – zażywać, ale dawkując ostrożnie, by nie zaliczyć gorzkiego refluksu.