Patryk Vega niewątpliwie jest reżyserem, który wywołuje w środowisku filmowym duże emocje. Był czas, kiedy Polacy tłumnie odwiedzali kina, by obejrzeć jego produkcje. To jednak zamierzchłe dzieje. Po filmie Polityka widownia straciła do niego zaufanie i przestała tak chętnie oglądać wyreżyserowane przez niego historie. Vega uznał to za policzek i ogłosił, że Polska jest dla niego za mała i zamierza podbić rynek globalny, tworząc dzieła w języku angielskim. Z rodzimym kinem żegna się autobiografią, odsłaniając przed całym krajem wszystkie swoje grzechy. Przynajmniej tak twierdzi. Niewidzialna wojna ma charakterystyczny dla Vegi sposób prowadzenia akcji, czyli mocno poszatkowane sceny ułożone chronologicznie w jedną całość. Film rozpoczyna scena, jak mały Patryk i jego mama zdobywają górskie szczyty i muszą przeczołgać się przez wąski przesmyk. Co tam robią? Jak się tam znaleźli? Czy się zgubili? Czemu kobieta naraża życie swojego dziecka? Tego reżyser nam nie mówi. Wykorzystuje jedynie tę scenę, by pokazać, jak matka, grana przez Annę Muchę, prawdopodobnie po raz pierwszy mówi synowi, by się nie bał, bo jest najlepszy na świecie. Ta maksyma będzie przyświecać Patrykowi przez resztę życia, więc usłyszymy ją jeszcze nie raz. Bohater jest bowiem święcie przekonany, że jest najlepszy w tym, co robi. Nie ma znaczenia, czy chodzi o handel kradzionym oprogramowaniem na giełdzie komputerowej w Warszawie, pisanie scenariuszy czy reżyserowanie filmów. Oczywiście są też momenty, kiedy sytuacja go przerasta i to ogromne ego ładuje go w kłopoty, a nawet naraża na karę więzienia. Jak twierdzi reżyser, przed celą lub śmiercią uchroniła go Boża Opatrzność, która cały czas nad nim czuwa. Jakaś niewidzialna moc pomaga mu w spełnianiu marzeń. Jaki obraz Patryka Vegi zostaje w głowie widza po seansie? Przekonanego o swojej wielkości megalomana? Człowieka pozbawionego jakichkolwiek emocji? Paranoika wierzącego we wszelkie zabobony? Najpierw powierzał swój los wróżce i z nią konsultował każdy życiowy i biznesowy krok, a później zamienił ją na księdza. Reżyser wprost mówi nam, że porażka Polityki nie jest związana z kiepskim filmem, a jedynie z „niewidzialną barierą”, która nie pozwoliła widzom iść do kina. Jest to kara boska za to, że Vega zbyt skupił się na materializmie i zszedł z dobrej drogi. Podobnie jak w ostatnim Pitbullu mamy tutaj bardzo dużo odniesień do Biblii, a sam twórca jawi się jako osoba wierząca, która szuka ukojenia w kościele. I tam je znajduje. Do odegrania głównej roli Vega wybrał Rafała Zawieruchę. Aktor przechodzi sporą metamorfozę, by wizualnie przypominać reżysera. Miejscami nawet mu to wychodzi. Choć trudno kupić go w scenach, gdy udaje licealistę, bo nawet z pełną charakteryzacją nie wygląda jak nastolatek. Vega w interpretacji Zawieruchy jest człowiekiem okazującym minimalne emocje, mówiącym zawsze tym samym głosem. To osoba, która nie prowadzi rozmowy z innymi, a wygłasza tezy. I nie jest to wada, bo Vega faktycznie tak mówi. Problem w tym, że brakuje w tej opowieści płynności. Często przeskakujemy od sceny do sceny, przez co mamy wrażenie, jakby to był skrót z ostatnich 30 lat życia reżysera, a nie film.  Dochodzi też do pewnej kuriozalnej sceny, w której Rafał Zawierucha zostaje zastąpiony przez innego mężczyznę. Dzieje się to w czasie, gdy Vega mocno tyje. Najwidoczniej nie chciano sztucznie pogrubiać aktora, więc wybrano tęższego odtwórcę roli, którego Zawierucha dubbinguje. Bardzo źle to wychodzi – nie tylko dlatego, że postać ta brzmi sztucznie, ale dlatego, że nowy aktor jest wyższy od Rafała, co bardzo rzuca się w oczy w scenach z żoną. Zresztą takich niedociągnięć w tym filmie jest więcej. Jakby reżyser wychodził z założenia, że widz nie będzie zwracać uwagi na szczegóły lub z miłości do jego twórczości wszystko mu wybaczy. I tak w Warszawie lat 80., gdy nasz bohater z kolegami jedzie samochodem wzdłuż Ogrodu Saskiego, mijamy rząd nowoczesnych parkometrów. Nie są to może jakieś wielkie błędy, ale pokazują pewnego rodzaju niechlujstwo w postprodukcji.
fot. Kino świat
+3 więcej
W filmie duże role przypadły także Annie Musze (jako matce Patryka) i Justynie Karłowskiej (jako żonie). O grze obu pań można powiedzieć jedynie to, że były w produkcji, ponieważ scenariusz nie przewidział dla nich większej funkcji. Pojawiają się na ekranie po to, by okazać wsparcie bohaterowi. Nieważne, w jakie problemy się wpakuje, czy jakim świnią się okaże, one zawsze będą stały u jego boku. Nigdy w niego nie zwątpią, bo są w niego wpatrzone jak w obrazek. Niewidzialna wojna miała być biografią bez ściemy, a mam wrażenie – graniczące z pewnością! – że Patryk Vega mocno ją spreparował. Wrzucił do niej trochę pikanterii, ale nie zdradził całej prawdy na temat swoich wzlotów i upadków. Opuszcza bardzo dużo wydarzeń ze swojego życia. Jest to problem wielu filmów autobiograficznych. W rezultacie produkt końcowy jest nudny. Widz nie dowiaduje się praktycznie niczego nowego o bohaterze. Śledzi jego losy, które już dobrze znał, bo usłyszał o nich w jednym z licznych wywiadów. Vega obiecywał, że się przed widzami otworzy, ale tego nie zrobił. Zamiast tego stworzył pewnego rodzaju laurkę dla samego siebie, w której jawi się jako nierozumiany przez Polaków geniusz. W jednej ze scen doradzający mu ksiądz mówi, że reżyser powinien „zwolnić i podnieść poziom”, by odnieść sukces. Szkoda, że Vega go nie posłuchał.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj