Po zrównaniu z ziemią Glades i śmierci Tommy'ego, Oliver zrzuca kaptur i ucieka na wyspę, na której kilka lat temu się rozbił. W tym czasie jego matka oczekuje na wyrok, a dalsze istnienie rodzinnej firmy staje pod znakiem zapytania. Na domiar złego w mieście pojawia się grupa zamaskowanych mścicieli, którzy wymierzają sprawiedliwość na swój własny sposób. Diggle i Felicity starają się nakłonić Olivera do powrotu.
Otwarcie odcinka zaskakuje, bo i raczej nikt się nie spodziewał, że główny bohater postanowi wrócić na wyspę, z której przez tyle czasu próbował uciec. Jest to jednak sensowne rozwiązanie w świetle ostatnich wydarzeń. Oliver jest podłamany, obwinia siebie za śmierć najlepszego przyjaciela, a także zniszczenie Glades. Nie ma też ochoty więcej przywdziewać kostiumu, bo gdy to robi, staje się mordercą. Scenarzyści dobrze to obmyślili, bo takie zagranie pozwala w nowym sezonie na obranie zupełnie innego kierunku. Arrow ze zwykłego mściciela będzie stopniowo przeistaczał się w superbohatera, który odbierze wrogom życie jedynie w ostateczności. Bardzo fajnie wypada w tym kontekście ostatnia scena, w której Oliver zrywa z pseudonimem nadanym mu przez media, ale jednocześnie nie wypowiada na głoś nowego imienia swojego alter-ego. Zamiast tego następuje tylko zbliżenie na zielony grot strzały.
Sukcesywnie rozwija się także uniwersum serialu. Roy coraz mocniej angażuje się w walkę z przestępczością, więc to tylko kwestia czasu, kiedy stanie się pomocnikiem Queena. Co więcej, swój pierwszy, acz dość krótki występ zaliczyła także Black Canary. Na razie trudno jest ocenić, jak wypadnie ta postać, ale przyznać trzeba, iż wejście miała iście spektakularne. Jednak najbardziej elektryzujący był zupełnie inny element odcinka, a w zasadzie drobna sugestia, którą usłyszeć można było w programie telewizyjnym podczas sceny w barze. Wszystko wskazuje na to, że za jakiś czas w Arrow zobaczymy samego Flasha. Geneza jego powstania będzie zapewne nieco zmieniona z uwagi na wzmiankę o akceleratorze cząsteczek, ale nie ulega wątpliwości, że ta postać w przyszłości się pojawi.
[video-browser playlist="634605" suggest=""]
Na minus jak zwykle sceny z Laurel. Ależ ta bohaterka jest bezbarwna! Na dobrą sprawę niczego nie wnosi do serialu, a swoją obecnością jedynie męczy. Dobrze, że chociaż ma przeciwwagę w postaci świetnej Felicity, która jak zwykłe wprowadza do produkcji sporo humoru i dodaje całości energii swoją ekranową charyzmą. Zyskała natomiast Thea, która teraz wydaje się dojrzalszą i zwyczajnie bardziej interesującą postacią, mającą w życiu jakiś sensowny cel (poza próbowaniem kolejnych używek i rozbijaniem się drogimi autami o drzewa).
Nie mogło zabraknąć retrospekcji, w których widzimy wyraźny romans pomiędzy Olliem i Shado. Widz od razu zaczyna się zastanawiać, czy dziewczyna zginie, czy też w jakiś inny sposób para zostanie rozdzielona. Swoją drogą podobne pytanie nasuwa się w przypadku Slade'a, który jak na razie obecny jest wyłącznie w krótkich migawkach z przeszłości. Na wyspę przybywa także nowy (stary?) wróg, o którym jak dotąd niewiele wiadomo.
Arrow zalicza bardzo udany powrót, który odmienia dotychczasowe oblicze głównego protagonisty, a także wprowadza szereg postaci, w tym nową współwłaścicielkę firmy Queenów. "City of Heroes" posiada wszystkie najważniejsze cechy serialu: akcję, humor, odrobinę dramaturgii i mdłą Laurel. Historia świetnie się rozwija i wszystko wskazuje na to, że drugi sezon nie tylko utrzyma poziom, ale może nawet przeskoczy poprzeczkę zawieszoną przez poprzednią serię. Na czym tylko zyskają widzowie.