Nowy papież i Paolo Sorrentino pokazali nam na ekranie cud. Nie chodzi nawet o to, że umarli wstają z grobów - cieknąca po policzku łza sprawiła, że ostatnie odcinki to jedna z najlepszych rzeczy, które kiedykolwiek dała nam telewizja.
Paolo Sorrentino pokazał nam cud.
Nowy papież spotkał
Młodego papieża - zderzenie światów obu następców św. Piotra wywróciło ekranową rzeczywistość do góry nogami. Najpierw za sprawą jednego z najbardziej emocjonalnych odcinków w całej historii telewizji, w którym artystyczne piękno w swojej skończonej formie pomogło obnażyć odwieczną prawdę o człowieku. Jesteśmy tylko kruchymi istotami, zupełnie bezradnymi w obliczu przerażającego milczenia Boga. Jest coś niewypowiedzianie dobrego i zarazem tajemniczego w historii wracającego z zaświatów Lenny'ego Belardo, który rzuca wszystkie siły duchowe na odcinek frontu walki o uzdrowienie pogrążonego w stanie wegetatywnym młodego chłopca, Arka. Cuda się zdarzają, jeśli tylko w spojrzeniu zakrzywiającej obraz kamery i generowanej przez żyrandol poświacie dostrzeżemy unoszące się ku niebu ludzkie ciało. Włoski twórca nie zapomina jednak również o tych, którzy nad wartości duchowe przedkładają walory scenariuszowe. I tak w kolejnej odsłonie serii niemalże wszystkie dotychczasowe wątki pęcznieją i zaczynają się przekształcać w naprawdę satysfakcjonujący sposób. Na pierwszy plan wraca kardynał Voiello w całej swojej potędze; adwersarzy roznosi w drobny mak, a przy tym z ambony w Bazylice św. Piotra kieruje do nas poruszające słowa o tym, kim naprawdę jest człowiek. Parafrazując w tym miejscu papieża Belardo: Panie, musimy porozmawiać o dziele sztuki. Tym z pewnością stały się bowiem dwa ostatnie odcinki
Nowego papieża.
Siódmą odsłonę obecnej serii powinniśmy rozpatrywać w kategorii wzorca ekranowej poetyki - to odcinek doskonały, paradoksalnie ufundowany na rozmaitych niedoskonałościach, ułomnościach i przywarach współczesnego człowieka. Zachwyca sposób, w jaki Sorrentino zderza ze sobą opozycje wiary i zwątpienia, piękna i brzydoty, ducha i ciała, żarliwości i apatii, realności i mistyki, grzechu i odpuszczenia win. Forma zostaje tu starannie dopasowana do pozornie banalnej w wydźwięku treści; budzący się ze śpiączki Pius XIII ukrywa się przed światem w domu czuwającego nad nim kardiochirurga, którego żona widzi w Belardo zmartwychwstałego Chrystusa i błaga go o uzdrowienie syna. Tkwiący w tej opowieści ładunek emocjonalny w rzeczywistości telewizyjnej nie ma analogii. Na ekranie gniew i bezsilność tańczą więc straceńcze tango z wiarą, nadzieją i miłością. Reżyser nie bawi się w półśrodki; jeśli już mówi o uczuciach, to tak subtelnie, jak i dobitnie. Widać to najlepiej w postawie żony lekarza i samego Lenny'ego czy w ujęciach, w których widz jest konfrontowany z nienaturalnie wręcz kruchym ciałem schorowanego chłopca. "Uczyń go człowiekiem!" - woła w stronę niebios Belardo, przy czym żadna odpowiedź nie chce przyjść. Każda sekunda czasu antenowego niewyobrażalnie porusza autentycznością emocji. Zwróćcie uwagę, jak często w tym odcinku Sorrentino portretuje twarze bohaterów lub jak skrupulatnie ustawia on ich w sekwencjach zbiorowych. Odpowiednio oświetlony i wyeksponowany żyrandol, podobnie jak u
Krzysztofa Kieślowskiego, zaczyna pełnić funkcję metafizyczną. Koniec końców to tylko kolejna przewrotna sztuczka włoskiego reżysera. Szukając Boga w świecie ludzkiego cierpienia, nie zdajemy sobie sprawy, że szybciej niż w tajemniczej poświacie dostrzeżemy go w łzie płynącej po policzku Arka. Oto Stwórca mówiący przez drugiego człowieka.
Skoro wiemy już, jak wygląda Niebo, czas raz jeszcze zejść na ziemię. Wiele się tu ostatnio wydarzyło - zamach terrorystyczny w Bazylice św. Piotra zachwiał Kościołem, zmagający się z depresją i narkotykowym uzależnieniem Jan Paweł III ukrył się w Dolomitach, a macki finansowej mafii zaczęły opanowywać Watykan. Jak trwoga, to nawet nie do Boga, a do "człowieka za kulisami", kardynała Voiello. Usunięty z urzędu sekretarz stanu okazuje się jedynym ratunkiem dla pogrążającej się w letargu i chaosie Łodzi Piotrowej. Gdy zdający sobie z tego sprawę sir Brannox prosi go o pomoc, purpurat w typowym dla siebie, ujmującym stylu rozstawia przeciwników po kątach, a to za pomocą haków, a to poprzez większe niż życie słowa w trakcie pogrzebu Girolamo. Przygnieciony przez cierpienie Voiello znów jest w swoim żywiole; z ambony oznajmia żałobnikom, że jego zmarły przyjaciel był wszystkim tym, czym chce być współczesny człowiek. W zdeformowanym przez chorobę ciele chłopca dostrzegł więc piękno, radość i niewinność - to doskonałe uzupełnienie historii Arka z poprzedniego odcinka. Sorrentino idzie nawet krok dalej i sprawia, że wracający na stanowisko sekretarz stanu chwyta za gardło; przeciwników razem z tandemem dziwacznych szarych eminencji (Wam też ksiądz Essence śni się po nocach?), a widzów dzięki swej rozbrajającej prostocie. Jan Paweł III i Pius XIII działają co prawda na drugim planie, lecz konfrontacja pierwszego z Sofią czy drugiego z siostrami zakonnymi i Voiello to ekranowe perełki. Włoski twórca na poziomie narracyjnym i scenariuszowym czerpie pełnymi garściami z podbudowy, którą dały mu i
Młody papież, i wszystkie dotychczasowe odsłony kontynuacji. Bawi się przy tym konwencją, co doskonale oddaje ponownie zmieniona czołówka i tematy muzyczne. Nowy czy stary, obecny czy dawny - to bez znaczenia; cieszy bardziej, że to wciąż papież w znakomitej formie.
Na koniec, zamiast podsumowania, chciałbym pozwolić sobie na odrobinę metarefleksji. Biorąc pod uwagę liczne komentarze na temat tego, że
Nowy papież zupełnie odstaje poziomem od swojego poprzednika, często zastanawiam się nad tym, czy Paolo Sorrentino w swojej produkcji celowo nie testuje nie tylko naszej wiary w Boga, Kościół i drugiego człowieka, ale i w sztukę z prawdziwego zdarzenia. Gdy część z nas posądzała go o narracyjny marazm i niespodziewaną melancholię scenariuszową, włoski twórca udowodnił, że jego plan od początku zakładał zabranie widza do fabularnego czyśćca, by dopiero później ruszyć w stronę nieba i piekła. Wszystkie elementy tej układanki zaczęły do siebie pasować, grający jak natchnieni
Jude Law,
John Malkovich i
Silvio Orlando wznoszą się na aktorskie wyżyny, a ironiczno-poważne podejście do Watykanu na modłę Sorrentina znów zapiera dech w piersiach. Sztuka, ta przez duże "S", obroniła się sama i nagrodziła cierpliwych. Jeśli nadal w to nie wierzycie, jeśli wzorem św. Tomasza potrzebujecie racjonalności i dowodów, wróćcie za tydzień. Usiądziecie przy jednym stole z dwoma papieżami, być może też naprzeciw islamskich fundamentalistów, aby raz jeszcze zastanowić się nad tym, kim jesteście. Nie potrzeba rewolucji i krzyków; raczej szeptu, lekkiego powiewu. U Sorrentina jedna łza waży przecież więcej niż wszystkie bomby tego świata.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h