The Orville w końcu skierował się w stronę czegoś, w czym czuć rękę i serce Setha MacFarlane'a. Chyba żaden odcinek w historii tego serialu jeszcze nie był tak bardzo w jego stylu. A wszystko dzięki powrotowi Darulio, który w pilocie rozbił związek Eda z Kelly. Postać Darulio jest zupełnie inna niż można byłoby sobie wyobrazić. Duża w tym zasługa Roba Lowe'a, który w zabawny sposób wciela się w kosmitę, który wykorzystuje sytuację dla własnej przyjemności. Czasem jest arogancki, czasem wręcz przerażający, gdy widzimy, jak łatwo mu przychodzi manipulowanie istotami, które nie mają żadnego wpływu na swoje zachowanie. To stanowi doskonały punkt wyjścia do skierowania serialu na rejony nadające mu własnej tożsamości wpisanej w styl MacFarlane'a. Dobrze, że twórca od razu nie objaśnia tajemniczych właściwości niebieskiego kosmity i jest to coś, co pojawia się z czasem, wraz z odkrywaniem przez bohaterów. Takie naturalnie prowadzenie narracji idealnie pasuje do tej fabuły, bo pozwala się domyśleć działania Darulio oraz jednocześnie zmusza do zastanowienia się nad relacją Eda z Kelly, której problem jest zaadresowany pod sam koniec. Taki motyw pozwala zakończyć fabułę w przyjemnie pozytywnym akcencie, który nie tylko pozwoli pozbyć się jednego z najbardziej nieśmiesznych gagów, czyli wałkowania zdrady Kelly, ale daje nadzieję na poprawę tej relacji. Na zbudowanie tutaj czegoś zupełnie innego, co pozwoli zmienić dynamikę pomiędzy bohaterami na mostku. Wszelkie zachowania bohaterów pod wpływem feromonów są przedstawione w sposób jak najbardziej humorystyczny. Czasem jest to trochę szalone, czasem po prostu MacFarlane'owskie, ale o wiele śmieszniejsze, niż większość tego, co oglądaliśmy w tym serialu do tej pory. Szczególnie ciekawie wypadają reakcje poszczególnych osób na działania Darulio. Doktor Claire wspólnie z kosmitą wyglądającym jak glut jest motywem tak absurdalnym i głupim, aż zabawnym. Szczególnie scena, gdy Alara przyłapuje ich na współżyciu. Nawet rywalizacja Eda z Kelly o Darulio wypada raczej typowo, ale niedorzeczność i ich dziwaczne zachowanie dodają temu kolorytu. Dzięki temu tworzy to całokształt naprawdę zabawny i nietypowy. Taki, jakbym chciał częściej widzieć w The Orville. Sprawa odcinka z planetą, o którą walczą dwie rasy jest raczej schematyczna. Nie ma ani wyrazistej postaci, ani ciekawej fabuły, ot zwyczajna gatunkowa klisza jakich wiele. Kluczem do sukcesu jest połączenie tego schematu ala Star Trek z dziwnością MacFarlane'a. A to w tym odcinku daję mieszankę, która działa wyśmienicie. Bawi i oferuje rozrywkę na dobrym poziomie. A ma to przecież nawet jasne punkty, jak krótkie spojrzenie na bitwę kosmiczną, czy totalnie absurdalny finał z rozwiązaniem problemu. Często narzekam na The Orville, bo przeważnie ten serial chce być bardziej "startrekowy" niż sam Star Trek. Ten odcinek pokazuje, że Seth MacFarlane może nadać temu własną tożsamość, która sprawia, że w końcu mam wrażenie oglądania czegoś oryginalnego.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj