Cała historia rozgrywa się w latach 60. ubiegłego wieku, niedługo po II wojnie światowej. Choć rany nie zdążyły się jeszcze dobrze zagoić po tej tragedii, ci, którym zależy na pociągnięciu winnych do odpowiedzialności, już działają – i tak na samym wstępie poznajemy Petera Malkina, agenta Mosadu, który wraz z kolegami z zespołu zastawia pułapki na ukrywających się nazistowskich oficerów. Ich nową misją będzie polowanie na Adolfa Eichmanna, jednego z ojców Holocaustu, który od lat ukrywa się w Argentynie, gdzie wiedzie spokojne życie. W rolach głównych występują Oscar Isaac i Ben Kingsley – przy czym warto zaznaczyć, że w całej produkcji widać niemal wyłącznie tego drugiego. Przedstawienie nam postaci Malkina podczas jednej z akcji nie jest przypadkowe – mężczyznę od początku pokazuje nam się jako człowieka, w którym pała chęć nie tyle zemsty, co wymierzenia sprawiedliwości. Być może to właśnie dlatego po pewnym czasie czujemy pewien zgrzyt, jeśli chodzi o samą jego osobę – filmowy Malkin, nie wiedzieć czemu, bez najmniejszego oporu ugina się pod manipulacjami, co czyni całą jego motywację wątpliwą. Postać wydaje się zwyczajnie miałka – kreacja Isaaca nie zapada w pamięć, a jego Malkin sprawia wrażenie totalnie przeciętnego. Bohater nie budzi żadnych emocji i tak naprawdę nie zwraca się na niego większej uwagi. Znacznie lepiej wypada Ben Kingsley, który wciela się w Eichmanna. Może i nie ma on wiele do zagrania (a przynajmniej w rozumieniu scen akcji), jednak gdy już zabiera głos, słucha się go z niesłabnącą uwagą. Jego wybuch i zdjęcie maski tuż przed wejściem do samolotu to majstersztyk - postać aż tętni nienawiścią i dopiero wtedy czujemy, z jakim człowiekiem mamy tu do czynienia. Tak mocny punkt jest co prawda w filmie tylko jeden, ale Kingsley skupia na sobie wszystkie światła reflektorów nawet wtedy, gdy w kadrze nie dzieje się nic. Przy nim reszta bohaterów wydaje się kompletnie anonimowa. A warto wspomnieć, że paru ich w filmie poznaliśmy – jest przecież cała ekipa agentów z Mossadu, z których każdy ma swoje pięć minut na ekranie, a także młody Klaus, syn Eichmanna i podstawiona na cele operacji specjalnej Żydówka Sylvia. Ich działania zdają się jednak nie mieć większego znaczenia – cały ciężar produkcji spoczywa na barkach Isaaca i Kingsleya. Film bowiem nie jest filmem akcji i nie skupia się na samym akcie porwania Eichmanna – do tego dochodzi jeszcze w pierwszej połowie. Cała druga natomiast to dialog i psychologiczne gierki między dwoma głównymi bohaterami, które w pewnym momencie stają się już odrobinę nużące. Zabierając się do seansu Ostatniej operacji, spodziewałam się filmu akcji, który utrzyma mnie w napięciu od początku do końca. Nie jest bowiem tajemnicą, że operacja porwania Eichmanna była ogromnym przedsięwzięciem logistycznym, a agenci Mosadu stąpali po bardzo cienkim lodzie decydując się na ten ruch. W filmie jednak tego napięcia w ogóle nie czuć – nie miałam nawet poczucia obowiązku, by kibicować głównym bohaterom, czy trzymać kciuki, by nie powinęła im się noga w tej delikatnej i niepewnej strategii. Bardzo tego brakuje i przez to cały film sprawia wrażenie nieco chaotycznego, niezdecydowanego i nieokreślonego – trudno stwierdzić, kto jest tu głównym bohaterem czy gdzie jest moment kulminacyjny. Całość została przedstawiona raczej łopatologicznie, bez większych elementów zaskoczenia czy niepokoju – jest sobie Eichmann, są agenci Mosadu, z łatwością dochodzi do porwania, porwany jest przetrzymywany w pokoju, a następnie odstawiony do Izraela, gdzie dosięgła go ręka sprawiedliwości. Tylko tyle, nic poza tym. Zwykła historia, tocząca się od punktu a do punktu B, która ani przez moment nie poddaje w wątpliwość, że całość skończy się dobrze. Do mocniejszych elementów produkcji należą w zasadzie wyłącznie wstawki z egzekucji na Żydach, które powracają w filmie echem. Są to jednak krótkie, migawkowe retrospekcje, które można tak naprawdę przegapić mrugając okiem. O tragedii Holocaustu mówi się tutaj na sucho – jeśli oczekiwaliście filmu, który pokaże całe to okrucieństwo, raczej nie jest to ten film. Na plus także archiwalne autentyczne zdjęcia z samej końcówki filmu – kadry z więźniami obozu czy piece krematoryjne jeszcze bardziej otwierają oczy na to, jakiego okrucieństwa dopuścili się naziści. Operation Finale Netflixa to film zwyczajnie przeciętny. Można go obejrzeć w wolnej chwili, jednak nie spodziewajcie się fajerwerków ani nawet tego, że zagości w Waszej pamięci już po wyłączeniu odbiornika. To historia jedna z wielu – a trochę szkoda, zważywszy na to, jak duży miała potencjał. Tak naprawdę jedyne, co zapamiętałam, to świetna kreacja aktorska Bena Kingsleya. Reszta nawet nie przykuwa specjalnie uwagi. Szkoda - oczekiwałam czegoś więcej.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj