Akcja ostatnich odcinków Outlander toczy się na dwóch płaszczyznach czasowych. Podobnie jak w  poprzednich epizodach czwartej serii śledzimy losy Jamiego i Claire. Nowością jest powrót do teraźniejszości, gdzie spotykamy ich córkę Briannę i Rogera – parę zauroczonej w sobie ludzi, którzy nie mogą odnaleźć ukojenia w miłości. Opowieść skupia się na uczuciu młodych zakochanych oraz pierwszych krokach Fraserów jako amerykańskich osadników. Wynikiem tego, najnowsze odcinki pełne są ekspozycyjnych momentów, pozwalających poznać nam rzeczywistość, w którą wchodzą Jamie i Claire. W omawianej odsłonie dostajemy również wiele romantycznych standardów z cyklu „on ją kocha, ona go też, ale nie mogą być razem ponieważ…”. Dzięki oprawie audiowizualnej i świetnej reżyserii, nie są to jednak odgrzewane kotlety, a urokliwa opowieść, czerpiąca garściami z filmowych i literackich standardów. Niezwykle dobrze wypadają zarówno piękne plenery osiemnastowiecznej Północnej Karoliny, jak i amerykańska prowincja z XX wieku, gdzie Brianna i Roger przeżywają miłosne uniesienia. Warstwa techniczna nieustannie zachwyca – od urokliwej czołówki (którą grzechem byłoby przewijać nawet po kilkudziesięciu seansach), aż po muzykę i zdjęcia towarzyszące bohaterom w ich przygodach. Twórcy umyślnie poświęcają cenne minuty ekranowe długim ekspozycyjnym chwilom, podczas którym słuchamy pięknej folkowej pieśni w wykonaniu Rogera, czy wraz z Jamiem i Claire delektujemy się cudnym widokiem w miejscu, gdzie za chwilę powstanie Fraser's Ridge. Cały 3.odcinek toczy się w takim nieśpiesznym tempie. Po dramatycznych wydarzeniach z poprzedniej odsłony twórcy postanawiają najgorętszym momentem epizodu uczynić namiętne spotkanie Rogera i Brianny, które kończy się kilkoma niepotrzebnymi słowami. Zaginięcie Claire w gęstwinie leśnej podczas burzy nie jest tak mocnym akcentem, na jaki się zapowiadało, choć spotkanie z duchem może wywołać ciarki na plecach. Jednym słowem, ciekawiej jest tym razem w XX wieku. Brianna i Roger to bohaterowie, których po prostu nie da się nie lubić. Podczas seansu widz kibicuje ich miłości, chociaż doskonale zdaje sobie sprawę, że zanim ta para się zejdzie, trochę wody w strumieniu upłynie. Oglądający więc wpada świadomie w pułapkę znamienną dla opowieści romantycznych. O ile w większości współczesnych filmów/seriali powoduje to mimowolny odruch wymiotny, to w Outlander działa jak należy. Wszystko dzięki wyśmienitemu klimatowi, który udało się twórcom wypracować w przeciągu poprzednich odsłon. 4.odcinek przynosi już dużo ciekawsze wydarzenia u osiemnastowiecznych Fraserów. Wszystko to za sprawą pewnego człowieka niedźwiedzia i plemienia pokojowo nastawionych Czirokezów. Jamie i Claire osiedlają się na dzikiej ziemi, gdzie przychodzi im zmierzyć się z pierwszym dużym zagrożeniem. O ile pomysł na człowieka niedźwiedzia wydaje się nieco kuriozalny, to spotkanie z Indianami wypada zadowalająco. Ponownie – dostajemy tutaj pakiet klisz i standardów fabularnych, ale zostaje to nam tak ładnie podane, że przymykamy oko na ograne schematy. Outlander czytelnie nawiązuje do Dances with Wolves, pokazując Indian jako pokojowo nastawionych ludzi o bogatej kulturze i głębokiej duchowości. Fabuła prezentuje nam jednak tutaj znaczący twist. Fraserowie będą żyć w pełnej symbiozie z autochtonami jedynie do pewnego momentu. Roger odkrywa, że Jamie i Claire zginą w pożarze Fraser’s Ridge. Co będzie miało wpływ na tę tragedię? Czy Indianie będą mieli coś z tym wspólnego? Twórcy takim rozwiązaniem umiejętnie zaostrzają apetyty przed dalszą częścią sezonu. Serial wciąż ogląda się z nieskrywaną przyjemnością. Mimo niezbyt skomplikowanej warstwy fabularnej, jest to doskonała pozycja zarówno dla bardziej wymagających widzów, jak i miłośników tradycyjnych opowieści o miłości. I nie chodzi tutaj o jakiś guilty pleasure, ale o pełnowartościową rozrywkę o bardzo wysokiej jakości artystycznej.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj