"Pani z przedszkola" zaskakuje już od samego początku seansu – przede wszystkim to nie jest komedia, a zwiastun w bardzo umiejętny sposób łączy praktycznie wszystkie gagi, które film zawiera. I chyba to dobrze, bo dzięki temu bardzo szybko widz może się zorientować, że ogląda coś zgoła innego. Gabinet psychiatry, główny bohater przypominający Woody’ego Allena, zagrywki rodem z kina Wesa Andersona i już wiemy: Krzyształowicz kręci film bardzo autorski, a te w polskim kinie ogląda się nadzwyczaj rzadko. Akurat w tym przypadku nie jest to wielki plus, ale zawsze to coś nowego.

Głównego bohatera, czterdziestoletniego mężczyznę (Łukasz Simlat), poznajemy, gdy siedzi w gabinecie psychologa (w tej roli Marian Dziędziel) i żali się na swoje problemy z życiem seksualnym. Przyczyną takiego stanu rzeczy poniekąd jest tytułowa pani z przedszkola, w której główny bohater zakochał się, będąc małym dzieckiem. I tutaj zaczyna się podróż nie tylko przez jego dzieciństwo, ale także przez meandry psychoanalizy w wykonaniu Freuda czy Lacana, a nawet dziwne, współczesne szarlataństwa psychologiczne.

Trudno zresztą ocenić, na ile wnioski i diagnozy padające w pokoju psychologa są wiarygodne i mają odzwierciedlenie w prawdziwej nauce, jednak z pewnością warto Krzyształowiczowi zaufać – wszak skończył on studia psychologicznie. Na tym doświadczeniu zbudowany jest także film: najpierw mamy wizytę u terapeuty, później zmagania się ze swoimi problemami, potem znów powrót na kozetkę i tak dalej. Oczywiście narracja pierwszoosobowa jest trochę oszukana – nie ma takiej możliwości, by główny bohater, gdy jeszcze był dzieckiem, mógł rozumieć otaczający go świat jak dorosły, a głos narratora to nie głos Simlata, tylko Cezarego Morawskiego. Ponadto wiele scen odbywa się zwyczajnie bez udziału głównego bohatera - przez to także trudno się zorientować, kto tak naprawdę jest najważniejszym bohaterem. Może jest to matka postaci granej przez Simlata (Agata Kulesza), może ojciec (Adam Woronowicz), a może tytułowa pani z przedszkola (Karolina Gruszka)?

[video-browser playlist="637068" suggest=""]

Rozłożenie ciężaru na każdego z wyżej wymienionych bohaterów i jedynie sporadyczne wracanie do narratora w postaci czterdziestoletniego mężczyzny z problemami powoduje, że niestety film okropnie się spłyca. Z jednej strony zmagamy się z traumami nie tylko dziecka, ale także dorosłych osób – dotykamy takich problemów jak nieszczęśliwe małżeństwo, kalectwo, a nawet śmierć, z drugiej zaś reżyser żongluje przed nami utartymi schematami, które niekiedy zupełnie nie pasują do tego filmu, jak retrospekcje mające przedstawić konkretny gag lub animowane plansze zaczynające każdy rozdział, rodem z kina Wesa Andersona. Zważywszy na to, że narratorem jest dorosły mężczyzna, a reżyserem twórca mrocznej „Obławy”, to efekt jest dość zaskakujący i moim zdaniem zupełnie niepasujący do reszty obrazu.

Film Krzyształowicza traci najwięcej na historii, bowiem sama realizacja wygląda bardzo dobrze – Michał Englert po raz kolejny pokazuje, że jest świetnym operatorem, a peerelowska scenografia świetnie spełnia swoje zadanie. Najbardziej jestem pod wrażeniem „komiksowych” scen, które nie tylko wyglądają świetnie, ale jako jedyne doskonale odzwierciedlają psychikę młodego bohatera, który w rysunkowych planszach odbija prawdziwy świat. Nie mówiąc już o świetnej obsadzie w postaci Agaty Kuleszy i Adama Woronowicza, którzy może i rzucają tylko kwestiami ze scenariusza, ale robią to tak nonszalancko, jakby rzeczywiście sami na to wpadli. Nawet Krystyna Janda w roli babci spisuje się bardzo dobrze, a Marian Dziędziel tak naprawdę nie musi robić nic, bo jego charyzma wystarczy, by wierzyć w każde jego słowo. Zresztą i tak warto traktować jego postać z przymrużeniem oka – chyba tak samo robi Krzyształowicz, który prędzej ośmiesza praktyki terapeutów niż tworzy peany na cześć ich ciężkiej pracy.

Zobacz również: Will Smith i Margot Robbie oszustami. Zwiastun „Focus”

Film, w którego każdej sekundzie odczuwa się piętno twórcy, to rzecz nie do przecenienia. Niestety nie zawsze sprawdza się taka forma, jeśli mówimy o próbie stworzenia komedii lub czegoś na wzór kina familijnego. "Pani z przedszkola" mogłaby być albo zabawniejsza, albo bardziej refleksyjna, a będąc czymś pośrodku, daleko jej do każdej z tych rzeczy. To całkiem mile spędzone półtorej godziny, bo i zdjęcia są śliczne, i aktorzy świetnie spisują się w swojej roli, jednak obraz ten jest zwyczajnie w świecie przeciętny. Ot, można zobaczyć w przerwie między świątecznymi obowiązkami.

Zdjęcie główne: materiały dystrybutora

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj