Film R. Ellisa Fraziera doskonale obrazuje tezę, że kręcenie filmów klasy B paradoksalnie wymaga od reżysera i scenarzysty więcej umiejętności niż duże blockbustery. Dlaczego? Ponieważ w ich przypadku twórcy nie mogą „zakryć” niedoskonałości dużym budżetem, grą aktorską, efektami specjalnymi czy wystawną scenografią i polegać muszą na własnej pomysłowości oraz ogarnięciu. Czasem – jak w przypadku wcześniej recenzowanego przeze mnie "Miasta odkupienia" – efekty są zaskakująco dobre; często jest jednak wręcz przeciwnie, a najlepszym tego dowodem jest właśnie "Misfire". Co w niej nie zgrało? Bardzo dużo. Całkowicie zawodzi trójkąt Cole–Sarah–Raul. Jako widz chcę wiedzieć, czemu bohater robi to, co robi (czyli demolkę), czemu kobieta została porwana i co powoduje, iż czarny charakter to wredna menda do odstrzelenia. A tutaj? Raul niby jest portretowany jako twardy boss, ale po interesującej ekspozycji nagle znika z pola widzenia, pozostawiając widza z pytaniem, z kim właściwie walczy heros. Sarah jako porwanej eksżony właściwie na ekranie nie ma i zupełnie nie wiadomo, dlaczego Cole właściwie miałby ją ratować. No i sam główny bohater, z mętnymi motywacjami, pozbawiony jakiejkolwiek historii, a co gorsza – również charyzmy, uroku osobistego i poczucia humoru. Jedyne, czego można mu pozazdrościć, to determinacji, ale jak, do cholery, mam kogoś takiego polubić? [video-browser playlist="670808" suggest=""] Można oczywiście (złośliwie) zrzucić to na karb aparycji Gary’ego Danielsa… gdyby nie fakt, że twórcy bardzo wyraźnie nie mieli pomysłu, jak właściwie go wykorzystać. Jak inaczej bowiem nazwać sytuację, w której – mając do dyspozycji mistrza kickboxingu – redukuje się sceny walki do jakiś… 2 minut czasu ekranowego? Żeby chociaż nakręcono je porządnie, skupiając się na dynamice ruchu, ale nie – prawie wszystko jest zdejmowane w średnim planie, a o jakiejkolwiek choreografii walk lepiej zapomnieć. Zresztą pod względem akcji "Misfire" ogólnie leży i kwiczy: nie tylko jest jej mało, lecz, co gorsza, zrealizowano ją zupełnie bez pomysłu. Ot, źli przychodzą i strzelają, bohater strzela, źli strzelają nadal, bohater też strzela, zły pada, bohater biegnie, źli wciąż strzelają, bohater wsiada do samochodu i odjeżdża… Pasjonujące, prawda? Nie będę już wspominał o zerowej dbałości o jakikolwiek realizm. No, chyba że ktoś chce mi wmówić, że Tijuana jest tak przyzwyczajona do strzelanin, że przechodniów nie ruszają gangsterzy ze spluwami na wierzchu, strzelanina w sąsiedztwie nie przeszkadza im w piciu porannej kawy, a trup na ruchliwej ulicy nie różni się od przejechanego gołębia. Można w tym momencie zapytać: to co właściwie robi Cole w tym Meksyku!? Otóż… jeździ. To tu, to tam. Czasem skrzyknie kumpli, czasem kogoś przez niego zabiją, czasem straci kogoś bliskiego, ale w sumie mało go to obchodzi. Serio, dawno nie widziałem bohatera, którego nic nie rusza. Żadnej zmiany, żadnego chwilowego załamania czy nawet momentu przesadnej agresji - jego psychika jest prosta i stała jak odczyt EKG nieboszczyka. Zobacz również: Deadpool w pełnej okazałości. Kolejne zdjęcia z planu komiksowego filmu! Wydanie DVD jest typowe: opcja napisy/lektor, zwiastun, zapowiedzi, nic specjalnego. Gdyby nie fakt, iż jest to standard, można by powiedzieć, że to podejście dobrze koresponduje z klasą filmu. "Misfire" to produkcja absolutnie nieskładna, źle napisana (mnóstwo wątków pobocznych, które prowadzą w słodkie nigdzie), z wyłażącymi na każdym kroku brakami budżetowymi, a co najgorsze – zrobiona bez pomysłu i zwyczajnie nudna. No ale cóż, sprzedawanie kina akcji BEZ akcji nigdy nie wychodziło nikomu na zdrowie.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj