Połowa odcinka wydaje się typowym zapychaczem, w którym na tle apokalipsy zombie mamy nietypową familijną historyjkę. Sporo tutaj sielanki, gdy Carol i Tyreese uczą dziewczynki i razem z nimi sprawiają wrażenie szczęśliwej rodziny. Czuć to zwłaszcza w relacjach Carol z dziećmi, gdy próbuje je uczyć życia i jednocześnie wyraźnie obdarza miłością. Okazuje się to sprytnym zabiegiem, który buduje emocje pod to, co wydarzy się w drugiej połowie.
Fakt niestabilności umysłowej Lizzie był już zaprezentowany w jednym z wcześniejszych odcinków, gdy w bardzo niepokojącej scenie zaczęła dusić niewinną Judith. Jej upadek stopniowo postępował, aż w tym odcinku ten problem natury psychicznej osiąga swoje apogeum. Najpierw czuć to w scenie pod domem, gdy siostra Lizzie pozbywa się szwendacza. Panika starszej dziewczynki i bardzo wybuchowa reakcja mimo wszystko jest zaskakująca i jednocześnie sugerująca, że z bohaterką jest coraz gorzej. Jej stosunek do szwendaczy można było wcześniej zrzucić na dziecięcą naiwność i chęć usprawiedliwienia całego zła świata, ale po wydarzeniach przed domem widać, że problem leży gdzie indziej. Scena skrajnego wybuchu po zabawie w ganianego to dowód, którego Carol i Tyreese potrzebowali, by bardziej jej pilnować. Rozumiem, że sytuacja z niespodziewanym atakiem szwendaczy na ich dom mogła trochę ich uśpić. W końcu Lizzie prawdopodobnie pierwszy raz zaczęła atakować w chwili przerażenia. Tylko do końca mnie to nie przekonuje, bo musi pozostać świadomość, że problem nie zniknął, a jedno wydarzenie tego nie zmieni.
Pierwsza scena przed napisami jest tak naprawdę alegorią wszystkich wydarzeń odcinka. Najpierw rzekomo zwyczajna zabawa dziecka z sielankową muzyką w tle, by po chwili wszystko nabrało groźniejszego wymiaru, gdy okazuje się, że towarzyszem frajdy jest szwendacz. Dlatego nie przekonuje mnie, że pomimo tego bardzo bezpośredniego dowodu Tyreese i Carol pozostawili z nią młodsze dziewczynki. To wydaje mi się karygodne, wręcz absurdalne i trudne do pojęcia. Zbyt wielka naiwność, że jej stan poprawi się w spokojnym środowisku? Że młodsza siostra ją uspokoi i pokieruje? Niby w jakimś sensie można byłoby tak to wyjaśnić.
[video-browser playlist="635126" suggest=""]
Mimo wszystko ten mankament nie ma żadnego wpływu na końcowe wydarzenia odcinka. W tym miejscu brawa dla scenarzysty, który w końcu w The Walking Dead pokazuje, jak dopracować historię pod każdym względem. Pierwsza spokojna (można rzec zwyczajna) obyczajowa otoczka ma kluczowe znaczenie fabularne dla drugiej połowy, która jest diabelnie mocna i nadzwyczajnie emocjonalna. Odkrycie czynu Lizzie jest szokujące i - mimo okoliczności jej szaleństwa - niesamowicie zaskakujące. Nie można było przewidzieć, że dziewczyna posunie się do tak drastycznych kroków. Bardziej spodziewałbym się, że sama rzuci się w paszczę szwendacza, by się zmienić. Te sceny są niesamowicie smutne, przejmujące i poruszające, a napięcie w tle jest wręcz namacalne, zwłaszcza gdy dochodzimy do wielkiego finału z egzekucją. Nie spodziewałem się, że Carol będzie do tego zdolna.
Dobrze też rozegrano motyw wyjawienia Tyreese'owi prawdy o śmierci Karen. Tutaj również jest emocjonalnie, choć prosto, bez fajerwerków i bardzo kameralnie. Być może właśnie dlatego ta scena tak dobrze działa - twórcy nie opierają jej na zbyt wybuchowej ekspresji, ale na emocjach, które są przekonujące. Zrozumienie Tyreese'a cieszy, a cierpienie Carol jedynie się pogłębia.
The Walking Dead w drugiej połowie sezonu jest serialem nierównym, ale czternasty odcinek pozytywnie zaskakuje, bo pod względem emocji i niuansów jest szalenie satysfakcjonujący - nawet pomimo tego, że młoda aktorka grająca Lizzie czasem bywa irytująca.