Punkt wyjściowy jest znanym wszystkim fanom komiksu schematem. Tutaj też po raz pierwszy puszczone zostaje oczko w stronę widza - tak, wiemy, że robimy film na podstawie komiksu. Wiemy też, że sequele są beznadziejne - bawmy się tym! Mindy jest już nastolatką i właśnie obiecała swojemu opiekunowi, że nie będzie więcej Hit-Girl. Tymczasem Kick-Ass, czyli Dave Lizewski, coraz lepiej bawi się jako superbohater, a nawet przez chwilę trenuje pod okiem swojej nowej przyjaciółki. Skoro jednak ona rezygnuje z bycia superbohaterem, to trzeba poszukać sobie nowych znajomych. Na szczęście jego heroiczne wyczyny zmobilizowały grupkę podobnych dziwaków do założenia "Kręgu sprawiedliwości" (Justice Forever). A tam sami mili ludzie: mamy i Battle Guya, i Night Bitch, a nawet Dr Gravity się znajdzie. Nad całością czuwa zaś Pułkownik Stars and Stripes i jego wierny pies Roosevelt. Tymczasem poruszony śmiercią ojca Chris D'Amico, który przemienił się w gotyckiego emo-dzieciaka, postanawia pomścić jego śmierć. Staje się złowrogim Motherfuckerem i tworzy własną armię superzłoczyńców.

Fabuła brzmi w jak najgorszym komiksie o superbohaterze, ale jest to świadomy zabieg twórców i samego Millara. Tutaj również dochodzi do pewnych dekonstrukcji, ale Wadlow robi zasadniczy błąd - gra na zbyt poważnych tonach. To, czym bawił się Vaughn, nowy reżyser robi na poważnie. Bliżej Kick-Assowi 2 do "Batmana" Nolana niż do pierwowzoru. Wadlow stara się i gdzie tylko może szarżuje, ale na nic to. Największym błędem twórców jest brak konsekwencji. Film nie wie, czym chce być. Przewrotną komedią akcji, będącą - podobnie jak część pierwsza - satyrą na wszelkie komiksy i próbą dekonstrukcji sensowności bycia tymże obrońcą uciśnionych? Krwawą groteską na współczesne potrzeby masowego odbiorcy? Czy może po prostu mokrym snem nastolatka, który dzięki strojowi i milionowi odwiedzin na YouTube zaliczy całkiem niezłą starszą koleżankę w obcisłym, lateksowym stroju? Tymczasem Kick-Ass 2 jest niby wszystkim po trochu, przez co gubi rytm.

Najlepiej nakręcone są sceny licealne. Chloe Grace-Moretz jest świetną aktorką młodego pokolenia i bardzo dobrze radzi sobie bez maski. Co jednak smutne, kiedy już staje się Hit-Girl, nie ma w tym takiej mocy, jak poprzednio. Możliwe, że upadł cały koncept Hit-Girl jako małej, zabójczej dziewczynki. Moretz ma już 16 lat i nie jest to zadziorne dziecko, tylko dorastająca nastolatka, po której wiek już widać. Tym samym sceny akcji z jej udziałem tracą na przewrotności, stając się po prostu scenami akcji. Na szczęście sytuacje licealne ratują tutaj wszystko. Nic dziwnego - Wadlow nakręcił wcześniej "Po prostu walcz!" i jest sprawnym obserwatorem tego, co się złego w liceum dzieje. 

Gorzej wypadają sceny akcji. Cała druga część filmu - czyli życie Kick-Assa, jego odpowiedzialność, nieśmiałe próby bycia jeszcze lepszy superbohaterem - wypadają blado. Scenom tym brakuje polotu, a nad całością wisi widmo wątłej fabuły. Tym samym najciekawsze stają się wątki Pułkownika Stars and Stripesa oraz Chrisa D'Amico. Duża w tym zasługa aktorów. Jim Carrey, podobnie jak wcześniej Nicholas Cage, kradnie cały film, grając na półtonach, bawiąc się jedynie głosem i charakteryzacją. Podobnie Christopher Mint-Plasse, wesoło szarżujący, zbliżający się w stronę groteski. Twórcy pozwolili mu poszaleć - i widać, że aktor miał pomysł na rolę. Najbardziej szkoda Aarona Taylora-Johnsona, który stara się odgrywać rolę nastolatka, ale coraz trudniej mu to wychodzi. Aktor bardzo mocno się zmienił i choć bez zarostu nadal wygląda stosunkowo młodo, to jednak o wiele bardziej męsko niż poprzednio. Nie pomaga też jego budowa ciała. W pierwszej części był szczupłym, wątłym nastolatkiem, teraz jest dobrze zbudowanym mężczyzną. Nie ma to jednak odzwierciedlenia w sposobie jego zachowania czy walki. Nadal dostaje łomot. Pod tym względem brakuje konsekwencji. 

A właśnie konsekwencja to słowo klucz. Pojawia się wiele razy podczas filmu, który niebezpiecznie uderza w poważne tony. Słychać tutaj echa "Watchmen: Strażnicy" oraz "Batmana" Nolana. Wadlow momentami kręci film na takiej powadze, że widz ma prawo zastanawiać się, czy nadal jest na komedii. Zaraz potem jednak pojawią się sceny z liceum i wiadomo, że nic nie jest takie, jakiego można się spodziewać. A szkoda, bo jest tutaj kilka fantastycznych rozwiązań zarówno operatorskich, jak i logistycznych. Scena tańca, w której Mindy wyobraża sobie czterech przeciwników, jest bardzo dobrym chwytem, podobnie jak walka na pędzącym samochodzie czy masakra, jaką robi Mother Russia. W większości scen akcji brak jednak polotu. W "jedynce" doskonała choreografia łączyła się z przewrotną muzyką; tutaj ten element został wykorzystany porządnie tylko raz, podczas starego jak świat skeczu z fekaliami. I o dziwo w takim filmie się to sprawdziło - rynsztokowy żart, który wie, że jest rynsztokowy, potrafi rozśmieszyć. W kolejnych scenach akcji brak i rytmu, i muzyki, podobnie jak i w całym filmie. Finałowy pojedynek superbohaterów nie raczy widzów już niczym ciekawym ani sensownym. Muzyka uderza niemal cały czas w patetyczne tony, niebezpiecznie łącząc motyw przewodni z "jedynki" w Zimmerowskie klimaty "Batmana".

Najbardziej jednak żal zmarnowanej puenty. W komiksie oraz przez większą część filmu twórcy konsekwentnie stawiają tezę o tym, że bycie bohaterem wcale nie jest takie "cool", jak się wydaje. Tymczasem w obrazie jedyny żal, jaki pozostaje, to fakt, że jest to ostatnia akcja. Ale czy na pewno? Patrząc na końcowe sceny można mieć nadzieję na kontynuację, ale box-office to zrewiduje. Zmarnowany potencjał świetnego pomysłu wyjściowego. 

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj