Prawdziwy świat… prawdziwe konsekwencje
Data premiery w Polsce: 23 sierpnia 2013Kick-Ass był doskonałym przykładem satyry na współczesny komiks, Amerykę i życie nastolatków. Stawiał na dekonstrukcję schematów, choć bardzo mocno się nimi posiłkował. Było to widoczne zarówno w scenach nieśmiałych prób bycia bohaterem, jak i doskonale zrealizowanych licealnych momentach. Było tam zarówno coś z Beverly Hills, 90210 i "Spider-Mana". Tym bardziej szkoda, że na końcu filmu Vaughn porzucił przekręconą stylistykę i zaserwował nam plecak odrzutowy, łamiąc całościową konwencję anty-komiksu. Jeff Wadlow, reżyser "dwójki", próbuje naprawić błędy poprzednika, ale - jak na ironię - tworzy znacznie gorszy film.
Kick-Ass był doskonałym przykładem satyry na współczesny komiks, Amerykę i życie nastolatków. Stawiał na dekonstrukcję schematów, choć bardzo mocno się nimi posiłkował. Było to widoczne zarówno w scenach nieśmiałych prób bycia bohaterem, jak i doskonale zrealizowanych licealnych momentach. Było tam zarówno coś z Beverly Hills, 90210 i "Spider-Mana". Tym bardziej szkoda, że na końcu filmu Vaughn porzucił przekręconą stylistykę i zaserwował nam plecak odrzutowy, łamiąc całościową konwencję anty-komiksu. Jeff Wadlow, reżyser "dwójki", próbuje naprawić błędy poprzednika, ale - jak na ironię - tworzy znacznie gorszy film.
Punkt wyjściowy jest znanym wszystkim fanom komiksu schematem. Tutaj też po raz pierwszy puszczone zostaje oczko w stronę widza - tak, wiemy, że robimy film na podstawie komiksu. Wiemy też, że sequele są beznadziejne - bawmy się tym! Mindy jest już nastolatką i właśnie obiecała swojemu opiekunowi, że nie będzie więcej Hit-Girl. Tymczasem Kick-Ass, czyli Dave Lizewski, coraz lepiej bawi się jako superbohater, a nawet przez chwilę trenuje pod okiem swojej nowej przyjaciółki. Skoro jednak ona rezygnuje z bycia superbohaterem, to trzeba poszukać sobie nowych znajomych. Na szczęście jego heroiczne wyczyny zmobilizowały grupkę podobnych dziwaków do założenia "Kręgu sprawiedliwości" (Justice Forever). A tam sami mili ludzie: mamy i Battle Guya, i Night Bitch, a nawet Dr Gravity się znajdzie. Nad całością czuwa zaś Pułkownik Stars and Stripes i jego wierny pies Roosevelt. Tymczasem poruszony śmiercią ojca Chris D'Amico, który przemienił się w gotyckiego emo-dzieciaka, postanawia pomścić jego śmierć. Staje się złowrogim Motherfuckerem i tworzy własną armię superzłoczyńców.
Fabuła brzmi w jak najgorszym komiksie o superbohaterze, ale jest to świadomy zabieg twórców i samego Millara. Tutaj również dochodzi do pewnych dekonstrukcji, ale Wadlow robi zasadniczy błąd - gra na zbyt poważnych tonach. To, czym bawił się Vaughn, nowy reżyser robi na poważnie. Bliżej Kick-Assowi 2 do "Batmana" Nolana niż do pierwowzoru. Wadlow stara się i gdzie tylko może szarżuje, ale na nic to. Największym błędem twórców jest brak konsekwencji. Film nie wie, czym chce być. Przewrotną komedią akcji, będącą - podobnie jak część pierwsza - satyrą na wszelkie komiksy i próbą dekonstrukcji sensowności bycia tymże obrońcą uciśnionych? Krwawą groteską na współczesne potrzeby masowego odbiorcy? Czy może po prostu mokrym snem nastolatka, który dzięki strojowi i milionowi odwiedzin na YouTube zaliczy całkiem niezłą starszą koleżankę w obcisłym, lateksowym stroju? Tymczasem Kick-Ass 2 jest niby wszystkim po trochu, przez co gubi rytm.
Najlepiej nakręcone są sceny licealne. Chloe Grace-Moretz jest świetną aktorką młodego pokolenia i bardzo dobrze radzi sobie bez maski. Co jednak smutne, kiedy już staje się Hit-Girl, nie ma w tym takiej mocy, jak poprzednio. Możliwe, że upadł cały koncept Hit-Girl jako małej, zabójczej dziewczynki. Moretz ma już 16 lat i nie jest to zadziorne dziecko, tylko dorastająca nastolatka, po której wiek już widać. Tym samym sceny akcji z jej udziałem tracą na przewrotności, stając się po prostu scenami akcji. Na szczęście sytuacje licealne ratują tutaj wszystko. Nic dziwnego - Wadlow nakręcił wcześniej "Po prostu walcz!" i jest sprawnym obserwatorem tego, co się złego w liceum dzieje.
Gorzej wypadają sceny akcji. Cała druga część filmu - czyli życie Kick-Assa, jego odpowiedzialność, nieśmiałe próby bycia jeszcze lepszy superbohaterem - wypadają blado. Scenom tym brakuje polotu, a nad całością wisi widmo wątłej fabuły. Tym samym najciekawsze stają się wątki Pułkownika Stars and Stripesa oraz Chrisa D'Amico. Duża w tym zasługa aktorów. Jim Carrey, podobnie jak wcześniej Nicholas Cage, kradnie cały film, grając na półtonach, bawiąc się jedynie głosem i charakteryzacją. Podobnie Christopher Mint-Plasse, wesoło szarżujący, zbliżający się w stronę groteski. Twórcy pozwolili mu poszaleć - i widać, że aktor miał pomysł na rolę. Najbardziej szkoda Aarona Taylora-Johnsona, który stara się odgrywać rolę nastolatka, ale coraz trudniej mu to wychodzi. Aktor bardzo mocno się zmienił i choć bez zarostu nadal wygląda stosunkowo młodo, to jednak o wiele bardziej męsko niż poprzednio. Nie pomaga też jego budowa ciała. W pierwszej części był szczupłym, wątłym nastolatkiem, teraz jest dobrze zbudowanym mężczyzną. Nie ma to jednak odzwierciedlenia w sposobie jego zachowania czy walki. Nadal dostaje łomot. Pod tym względem brakuje konsekwencji.
A właśnie konsekwencja to słowo klucz. Pojawia się wiele razy podczas filmu, który niebezpiecznie uderza w poważne tony. Słychać tutaj echa "Watchmen: Strażnicy" oraz "Batmana" Nolana. Wadlow momentami kręci film na takiej powadze, że widz ma prawo zastanawiać się, czy nadal jest na komedii. Zaraz potem jednak pojawią się sceny z liceum i wiadomo, że nic nie jest takie, jakiego można się spodziewać. A szkoda, bo jest tutaj kilka fantastycznych rozwiązań zarówno operatorskich, jak i logistycznych. Scena tańca, w której Mindy wyobraża sobie czterech przeciwników, jest bardzo dobrym chwytem, podobnie jak walka na pędzącym samochodzie czy masakra, jaką robi Mother Russia. W większości scen akcji brak jednak polotu. W "jedynce" doskonała choreografia łączyła się z przewrotną muzyką; tutaj ten element został wykorzystany porządnie tylko raz, podczas starego jak świat skeczu z fekaliami. I o dziwo w takim filmie się to sprawdziło - rynsztokowy żart, który wie, że jest rynsztokowy, potrafi rozśmieszyć. W kolejnych scenach akcji brak i rytmu, i muzyki, podobnie jak i w całym filmie. Finałowy pojedynek superbohaterów nie raczy widzów już niczym ciekawym ani sensownym. Muzyka uderza niemal cały czas w patetyczne tony, niebezpiecznie łącząc motyw przewodni z "jedynki" w Zimmerowskie klimaty "Batmana".
Najbardziej jednak żal zmarnowanej puenty. W komiksie oraz przez większą część filmu twórcy konsekwentnie stawiają tezę o tym, że bycie bohaterem wcale nie jest takie "cool", jak się wydaje. Tymczasem w obrazie jedyny żal, jaki pozostaje, to fakt, że jest to ostatnia akcja. Ale czy na pewno? Patrząc na końcowe sceny można mieć nadzieję na kontynuację, ale box-office to zrewiduje. Zmarnowany potencjał świetnego pomysłu wyjściowego.
Poznaj recenzenta
Mateusz DykierDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat