Mówiło się wręcz o oscarowym faworycie. Tymczasem, gdy przyszło ogłoszenie nominacji do Złotych Globów (było nie było, traktowanych jak wstęp do Oscarów), Kamerdynera całkowicie pominięto. Teraz możemy się już w Polsce przekonać dlaczego. I stwierdzić, że pominięto zupełnie słusznie.
Opowieść o człowieku, który usługiwał wielu kolejnym dwudziestowiecznym amerykańskim prezydentom, wydaje się świetnym pomysłem. Ba, do tego świetnie obsadzonym – Forest Whitaker grywa i w genialnych, i w żenujących filmach, ale talentu odmówić mu nie sposób. Grająca jego żonę Oprah Winfrey na ekranie pojawia się bardzo rzadko, ale swój wielki aktorski talent spożytkowała w zupełnie inny sposób – stając się telewizyjnym sumieniem Ameryki. Do tego wiaderko świetnych nazwisk w epizodach: Robin Williams, John Cusack, Vanessa Redgrave, Terrence Howard, Liev Schreiber, Jane Fonda, Alan Rickman, a nawet Lenny Kravitz. Nic dziwnego, że Ameryka ruszyła do kin, acz zastanawia, że ci, którzy wyszli po seansach w premierowy weekend, nie przekazali pozostałym, iż zamiast filmu mamy do czynienia ze zlepkiem dość drewnianych scenek rodzajowych.
Wszystko w tej opowieści jest przewidywalne i pokazane z subtelnością Pudzianowskiego w KSW. Cecil oczywiście w dzieciństwie cierpi przez złych białych na południu USA, potem dobry czarny szkoli go, by potrafił służyć i dzięki temu godnie żyć. Następnie ma dwóch synów, z których każdy wybiera ekstremalnie inną drogę życiową. Praca jako kamerdyner w Białym Domu to seria scenek totalnie konwencjonalnych i pokazujących najbardziej stereotypowy wizerunek każdego z kolejnych prezydentów (od Eisenhowera do Reagana). Jeśli nawet coś w tym filmie zaczyna zapowiadać się ciekawie – na przykład idea walki o prawa czarnych czy domowe/alkoholowe problemy żony Cecila – to wątki te dość szybko znikają albo są pośpiesznie upraszczane, bo przecież trzeba gnać przez kolejne dekady dwudziestego wieku.
Kamerdyner to nie jest materiał na film. Może na jakiś sześcio- czy ośmioodcinkowy serial. Wtedy każdy wątek miałby czas na to, by rozwinąć się, a potem wybrzmieć. Tymczasem Lee Daniels uparł się, by upchnąć wszystko w 132 minutach, więc w efekcie dostajemy dość przeciętny bryk z dwudziestowiecznej historii USA, z wieloma dobrymi aktorami, którym nie dano okazji zagrać. Nawet tytułowa kreacja Whitakera niespecjalnie porywa, bo jak rasowy kamerdyner, przy każdej okazji chowa się on w cień i służy innym (aktorom).
W efekcie wcale się nie dziwię, że film ten przepadł w Złotych Globach. Na Oscary też nie ma moim zdaniem szans (może skończy się na jakichś drobnych nominacjach, ale mam nadzieję, że i tego nam oszczędzą). Twórcy Kamerdynera tak bowiem skoncentrowali się na nagłaśnianiu swojego świetnego i słusznego pomysłu, na zatrudnianiu do epizod(zik)ów kolejnych gwiazd, że zapomnieli nakręcić porządny film. Szkoda.