Seria Rekinado ma to do siebie, że od samego początku była tworzona z dystansem, by bawić, wyśmiewać i dawać szaloną rozrywkę w stylu guilty pleasure. To przykład kina klasy B, które jest w pełni świadome tego, co chce osiągnąć. Nie udaje czegoś, czym nie jest i nie stara się być poważnym kinem science fiction o rekinach zagrażających światu. Każda część miała swoje zalety, ale myślę,że konwencja dopiero ukształtowała się w trzeciej odsłonie, kiedy tempo zwiększyło się wraz z popkulturowymi nawiązaniami i szalonymi humorystycznymi scenami. Ja to kupuję, dla mnie to konwencja, która w swój prosty, kiczowaty sposób daje frajdę i potrafi rozbawić lepiej niż niejedna komedia. Jeśli w taki sposób podchodzimy do Rekinado, poziom rozrywki, satysfakcji i frajdy nadal będzie duży. Sharknado 5: Global Swarming powiela to, za co tę serię można lubić i rozwija historię, dodając jej więcej przegiętych pomysłów i szaleństwa. Od trzeciej odsłony każda część ma popkulturowy temat przewodni. Do tej pory były to James Bond oraz Gwiezdne Wojny, a tym razem postawiono na Indianę Jonesa. Mamy zatem mało subtelne, ale często komiczne nawiązania do kina przygodowego, które staje się punktem wyjścia do rozwoju mitologii tej serii. Chwała twórcom za to, że im się chce w ogóle wymyślać coś, co będzie w miarę sensownie rozbudowywać całą otoczkę rekinado i będzie w stanie wyrwać kolejną część z uczucia monotonności. Udaje się to całkiem nieźle, bo stworzono przegiętą apokaliptyczną globalną opowieść, która fabularnie różni się bardzo od poprzednich, a zwiększenie skali widowiska pozostawia z wrażeniem, że to coś nowego i w miarę atrakcyjnego. Zwłaszcza, że celem bohaterów nie jest tylko uratowanie świata, a taka stawka zmienia oblicze gry i koniec końców oferuje niespodziankę w kulminacji. Podróż rekinado po różnych krajach świata związana jest z jakimiś popkulturowymi wstawkami lub epizodami znanych nazwisk. Czasem są to lokalni, mało znani światu celebryci lub dziennikarze, czasem sportowcy, muzycy lub aktorzy, którzy są tylko po to, by zginąć w spektakularny sposób. Częściej te epizody, jeśli udaje się rozpoznać daną osobę, bawią, niż nudzą, czy irytują. Najlepiej wypadają Fabio, Dolph Lundgren, Brett Michaels oraz Tony Hawk. Ich występy zapadają w pamięć. Nawet nie przeszkadzają mało subtelne, ale trafnie wprowadzane nawiązania do świata Jamesa Bonda, monster movies czy filmu Mad Max: Fury Road, bo w tej konwencji to naprawdę sprawdza się całkiem nieźle. A ostatnia scena jest wielką niespodzianką zapowiadającą wesołe przygody w kolejnej odsłonie, które będą się kręcić wokół innego bardzo mocnego popkulturowego tropu. Ten cliffhanger jest najlepszym zakończeniem w tej serii, bo o wiele lepiej pozostawia z chęcią powrotu niż ewentualna śmierć żony Finna z trzeciej części. Twórcy nadal są w pełni świadomi tego, co tworzą, więc fabularna ekspozycja trwa dosłownie chwilę. A potem tempo włącza maksymalny bieg i co chwilę jesteśmy atakowani jakimiś absurdalnymi wydarzeniami, mającymi dawać frajdę i śmiech. Takie podejście było też obecne w poprzedniej odsłonie, więc można uznać, że poziom został utrzymany. Mało czasu jest marnowane na rozmowy o rodzinie czy o uczuciach, ale nie brak momentów dramatycznych, które ładnie oparte są na najmocniejszych kliszach polanych kiczowatym sosem. Naprawdę to czuć, że w takim momencie bohater zrobi coś takiego, co od razu nam się kojarzy z największą sztampą, ale jakoś udaje się to pokazać w taki sposób, by rozbawić. Humor nie jest może subtelny, a raczej utrzymany jest na podobnym poziomie dwóch poprzednich części. Czasem też wyraźnie mamy do czynienia ze scenami nie zamierzenie śmiesznymi, gdzie aktorzy nie za bardzo dają radę w kreowaniu nawet namiastki emocji. I nie mówię tutaj o Ianie Zieringu, który jako Finn jest poprawny i w pełny czuję tę grę schematami. Kwestia rozchodzi się o Tarę Reid, która wydaje się, że z odcinka na odcinek jest coraz gorsza. Jej "dramatyczne okrzyki" brzmią tak kuriozalnie, że czasem bawią, czasem irytują, gdy trwają zbyt długo. Można odnieść wrażenie, że choć reszta ekipy świetnie się bawi, jej za bardzo się nie chce dać z siebie nawet minimum. Pozbycie się jej z serii byłoby najlepszym rozwiązaniem, które da potencjał na zmianę pewnej dynamiki, na której bazuje Rekinado. W tej serii nie chodzi o złe aktorstwo, bo to jest tutaj standardem. Problem polega na tym, że Tara Reid niebezpiecznie weszła na rejony, gdzie jej postać zaczyna bardziej irytować, niż śmieszyć. A to już nie jest ok. Nawet w takiej konwencji. Bez znaczenia, jaką łatkę temu przypiszemy. W odróżnieniu od wielu tytułów stacji Syfy i studia Asylum, które są kiczowate, na serio i tanie, tutaj z pełną świadomością tworzona jest zwariowana, absurdalna historia, która ma rozśmieszać, bawić się schematami i popkulturą. To się sprawdza, bo nadal jest komicznie, a twórcom nie brak dziwacznych pomysłów na rozwijanie fabuły. Jeśli lubicie tę serię lub chcecie się odmóżdżyć przy czymś, co trzeba oglądać z dystansem jak dziwaczną komedię, to rozrywką będzie przednia. Rekinado to kupa śmiechu.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj