Black Hood się rozkręca. Ludzie giną, a nikt w miasteczku nie czuje się bezpieczny. Atmosfera zagęszcza się z każdym kolejnym odcinkiem i choć 2. sezon nie jest całkiem nową opowieścią, lecz tylko kolejnym rozdziałem historii grupki przyjaciół z miasteczka Riverdale, to można już chyba nazwać przygody Archiego pełnoprawnym thrillerem ze slasherowymi wstawkami. Właśnie – Archie. Przy okazji odcinka 2. bardzo narzekałem na to, co zrobiono z jego postacią. Wydawało mi się, że poza zbyt często zaznaczanym obłędem i nużącym, nic niewnoszącym do fabuły miotaniem się, bohater nie ma absolutnie nic do roboty. The Watcher in the Woods i The Town That Dreaded Sundown sprawiły, że z czystą satysfakcją cofam te słowa. Archie awansował właśnie na najciekawszą postać serialu – chyba po raz pierwszy od samego początku, bo choć Andrews jest, z założenia, na pierwszym planie wszystkich najistotniejszych wątków, to do tej pory krył się w cieniu innych. Ten dobroduszny, naiwny, prostolinijny Archie o złotym sercu, podburzony przez Hirama Lodge'a (o nim więcej zaraz!), stanął na czele prywatnej armii. Chce dopaść i zabić Black Hooda, nie ma oporów, by wymachiwać komuś bronią przed nosem, staje do walki z Wężami, mając po swojej stronie swoich ludzi. W najśmielszych przypuszczeniach nie brałem pod uwagę takiej przemiany postaci (przemiany, która mimo tych skrajności wcale nie wydaje się absurdalna!), a jednocześnie tego, że wątek tak bardzo mnie zaangażuje. Uważam, że motyw Czerwonego Kręgu to krok w dobrą stronę. I w tym momencie wróćmy do Hirama – ach, jakże świetna to postać! Jak dobrze zagrana, jak w kilku zaledwie scenach, w prosty, ale dobitny sposób pokazany jest jej charakter: nieustannie skupiony, nieprzewidywalny, rozgrywający wszystko po swojemu. Być może młody Andrews nie jest kimś, kogo trudno zmanipulować, ale to, w jak prosty, lecz przemyślany sposób (cała otoczka rozmowy w gabinecie Lodge'a) zrobił to ojciec Veroniki, zasługuje na oklaski. Ostatnia scena 3-go odcinka, w którym delikatnie zadowolony z siebie Hiram ogląda video z Czerwonym Kręgiem, to wisienka na torcie, jakim jest cały epizod: robiąca chyba większe wrażenie, niż morderstwo z finiszu poprzedniego. Krzycząca: Black Hood to jedno, ale tutaj widzicie naprawdę mocnego gracza. Dodajmy też, Lodge próbuje odzyskać zaufanie swojej córki (na której zależy mu wyraźnie bardziej, niż na żonie), a jednocześnie, rzecz jasna, wciąż robi swoje. Swoją drogą – Hermione również, zdaje się, przeszła sporą przemianę. Czy to tylko ciągła gra w przedstawieniu, które reżyseruje jej mąż? Wydaje się, że nawet w relacjach z córką, gdy bohaterki pozostają ze sobą sam na sam, Hermione zachowuje się zupełnie inaczej, niż wcześniej. Końcówka 4. odcinka sugeruje, że Archie nieco się uspokoi, a Czerwony Krąg ucichnie. Mam wielką nadzieję, że to tylko chwilowa cisza – przed kolejną, jeszcze większą burzą. Zbyt wielki drzemie w tych elementach potencjał. Nad estetyką serialu mogę rozpływać się raz za razem: te kadry i coraz intensywniejsze barwy, te wizualne szczegóły co i rusz odnoszące się do klasyków różnych horrorów (a można się takich odniesień doszukać również w dialogach). Akcja – zgodnie z moim życzeniem – nabiera tempa, Black Hood robi się coraz bardziej intrygujący, a bohaterowie coraz bardziej niepewni, czy wręcz zastraszeni. Coraz mniej między nimi jedności, każde stopniowo odchyla się w swoją własną stronę.
Konsekwencja przedstawionego świata i rozpoczętych niegdyś (a obecnie kontynuowanych) wątków to jedna z ogromnych, trzymających wszystko w ryzach zalet serialu – brawa dla twórców. Jeśli miałbym napisać, czego (lub raczej kogo) naprawdę mi brakuje po seansie tych dwóch odcinków, odpowiedź jest jedna: Cheryl Blossom. Riverdale – idziesz w dobrym kierunku.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj