Jestem wielkim fanem roastów organizowanych przez Comedy Central. Uważam, że sposób, w jaki komicy przeczołgali Donald Trump, David Hasselhoff, James Franco, Bob Saget czy Charlie Sheen jest przezabawny i pokazuje, że zaproszeni goście mają ogromny dystans do siebie. Nie każdy wytrzymałby z uśmiechem na ustach, gdy grupa ludzi opowiada o nim niewybredne żarty, dobrze się przy tym bawiąc. I są to teksty grubego kalibru. Chevy Chase na przykład był zażenowany swoim roastem, ale to już inna historia. Tym razem na grillu wylądowała gwiazda kina akcji, która dawno porządnej akcji nie widziała, czyli Bruce Willis. Naprzeciwko aktora, jako jego werbalni oprawcy, zasiedli m.in. Edward Norton, Dennis Rodman (nie wiem czemu) Joseph Gordon-Levitt i… Martha Stewart. Podoba mi się, że Comedy Central w Polsce nie ocenzurowała tego programu. Wszystkie przekleństwa zostały wiernie przetłumaczone, a nie wypikane, jak to się czasami zdarza. Dzięki temu widzowie mogą poczuć klimat, jaki panował podczas tej imprezy. A dużo się działo. Świetne wystąpienie Edward Norton, który wprost rozjechał Willisa, starając się przeanalizować przyczynę tak wielkiego sukcesu Willisa. Nie jest w tym przemówieniu chamski, obraża swojego starszego kolegę w bardzo wyrafinowany i zabawny sposób. Choćby dla tego występu warto ten roast obejrzeć. Świetne przemówienie dostarczył również Joseph Gordon-Levitt, który miał okazję współpracować z Brucem na planie filmu Looper. Wypunktował on bowiem, że Willis zagrał w wielu znakomitych filmach uznawanych nawet za kultowe, a nie ma na koncie ani jednego Oscara. Może jego żarty nie są tak śmieszne jak Nortona, ale i tak większość jego materiału wywołuje u widza śmiech. Gorzej jest z Dennis Rodman i Martha Stewart. Po pierwsze nie wiem, kto wymyślił, by ta dwójka w ogóle pojawiła się na scenie. Nie dość, że oni sami nie czuli się zbyt pewnie w rolach, które zostały im powierzone, to jeszcze nie potrafili w zabawny sposób wygłosić swoich mów. Podczas ich wystąpień wieje nudą. Na szczęście sytuację ratuje niezapowiedziane wcześniej pojawienie się byłej żony Willisa, czyli Demi Moore, która na oczach córek dosłownie masakruje ich ojca żartami. Po minach dziewczyn widać, że nie były to teksty wcześniej ćwiczone, a jestem w stanie zaryzykować stwierdzenie, że niektóre zostały na miejscu zaimprowizowane. Moore bardzo szybko odnalazła się w roli byłej żony, która lubi swojego byłego, ale nie ma problemu, by wbić mu szpilę tam, gdzie będzie bolało. Nabija się z jego kariery, męskości i zamiłowania do młodszych pań. Na scenie pojawiło się jeszcze kilka osób - Nikki Glaser, Jeff Ross, Kevin Pollak czy Cybill Shepherd, ale ich wystąpienia, oprócz tego, że wywoływały okazjonalny śmiech, nie zapadły mi jakoś w pamięć. To była taka typowa rozrywka, która bawi w momencie oglądania, ale gdy już chcemy komuś o niej opowiedzieć, to nie jesteśmy w stanie sobie jej przypomnieć. Na końcu tradycyjnie scena należała do gościa honorowego, który samą frazą: „I’m Bruce fucking Willis” wytarł wszystkimi podłogę. Udowodnił, że ma gdzieś filmowych krytyków, muzycznych krytyków, kulinarnych krytyków… ogólnie wszystkich ma gdzieś. Jest jak teflon, nic się go nie trzyma. Nawet pieniądze. I za to go właśnie szanuję. Ma facet do siebie ogromny dystans, co po raz kolejny tutaj udowodnił. Zrobił to z klasą. Roast Comedy Central Bruce’a Willisa jest jedną z tych produkcji, do której często będę wracał. Ten seans poprawia po prostu humor.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj