Nowy sitcom Netflixa to zupełne przeciwieństwo komedii – żenuje, nudzi i przede wszystkim – nie jest śmieszny.
Twórcą hipisowskiego sitcomu jest
Chuck Lorre, autor znanej
The Big Bang Theory. Fabuła jego nowego serialu rozgrywa się w sklepie z marihuaną, który otworzyła Ruth Whitefeather Feldman (
Kathy Bates). Po długiej walce o legalizację, kobieta prowadzi obecnie zakład wraz z synem i znajomymi, a codzienność płynie im wyłącznie na paleniu jointa za jointem. Spowici chmurą dymu bohaterowie prowadzą ze sobą bezsensowne dyskusje, które nie są w najmniejszym stopniu śmieszne ani do niczego nie prowadzą.
Tym, co uderza najbardziej już po pierwszym odcinku serialu, jest z całą pewnością dogrywany śmiech publiczności, czyli wizytówka dawnych sitcomów. Tutaj mamy w zasadzie do czynienia ze śmiechem wcale nie milknącym – publiczność ryczy także przy kiepskich dowcipach, co wzbudza wyłącznie zażenowanie. Humor, jaki prezentuje
Rodzina w oparach, jest bowiem humorem na poziomie prymitywnym . Żarty dotyczą głównie seksu, rasy, religii i fekaliów. Choć sami bohaterowie raczej się z nich nie śmieją, ich gesty i mimika wyraźnie sygnalizują, w których momentach oglądający powinni wybuchnąć wesołością. Osobiście nie uśmiechnęłam się ani razu przez całe dziesięć odcinków.
Poza Ruth, do grona głównych bohaterów należą Olivia (Elizabeth Alderfer), Pete (Dougie Baldwin), Travis (Aaron Moten), Jenny (Elizabeth Ho) i Carter (Tone Bell). Każdy z nich uosabia nieco inne cechy, jednak w połączeniu mamy reprezentację dość oczywistą. Jest hipster, jest uwodzicielka, jest lekko zagubiona dziewczyna z innego kraju, jest syn właścicielki, który wydaje się być najpewniej stąpającym po ziemi i wreszcie ochroniarz z kamienną twarzą, który od początku jest przeciwny narkotykom – zarówno twardym, jak i miękkim. Jeśli dla czegokolwiek warto obejrzeć ten serial, to będzie to właśnie Carter – ochroniarzowi często towarzyszą świetne animowane retrospekcje, które przybliżają nam jego historię, traumę wojenną i aktualną kondycję psychiczną. Reszta bohaterów zlepia się w jednolitą masę i tak naprawdę nie mają oni żadnego znaczenia dla fabuły (no, poza braniem udziału w „zabawnych” gagach). Wśród drugoplanowych postaci zobaczymy także Dabby (Betsy Sodaro) i Danka (Chris Redd), zakochanych o twarzach myślą nieskalanych, którzy w dodatku pasują do siebie jak pięść do nosa. Gdy na ekranie pojawia się ten duet, już wiadomo, że za chwilę zostaniemy zbombardowani żartem z najniższej półki bądź kolejną niesmaczną sceną. Nie można im jednak odmówić wyrazistości. To nic, że w negatywnym tego słowa znaczeniu – przynajmniej wyróżniają się na tle pozostałych postaci.
Odcinkom towarzyszy momentami psychodeliczny montaż, już nawet niezależny od wspomnień ochroniarza. Co jakiś czas pojawiają się specyficzne wstawki niezwiązane z fabułą – przypominają fragmenty reklam, często zawierają lokowanie autentycznych produktów, innym razem pokazują krajobrazy... Być może dzięki temu cały serial miał nabrać dodatkowej lekkości i bardziej przypominać halucynację (co, biorąc pod uwagę tematykę, jest przecież uzasadnione). Przerywniki także pojawiają się za sprawą bohaterów – ich zajęciem jest tworzenie filmików internetowych, które później są odtwarzane na ekranie. Zapoznajemy się w nich z kolejnymi odmianami ziół, które można nabyć w sklepie. Wszystko to rozgrywa się niezależnie od samej fabuły (o ile można tu w ogóle mówić o fabule dokądkolwiek prowadzącej) i niestety, w efekcie końcowym tworzy jeden wielki miszmasz. Gdy ogląda się po raz setny to samo, naprawdę można ziewnąć, a każda kolejna atrakcja wizualna staje się bardzo przewidywalna. Do plusów zaliczyć można czołówkę utrzymaną w stylu eleganckich lat 30. czy 40. Choć ten klimat nijak nie wiąże się z serialem, przynajmniej ciekawie wygląda.
Sitcomy nie są serialami wysokobudżetowymi, w związku z czym
Disjointed nie ma możliwości nadrobić swojej płycizny intelektualnej choćby ciekawą scenografią. Pstrokate wnętrze sklepu wygląda jak wycięte z kartonu, a gdy bohaterowie mają możliwość, by wyjść na zewnątrz, czy jechać samochodem, w oczy rzuca się sztuczność efektów komputerowych i wygenerowany cyfrowo drugi plan. Żaden z zaproponowanych dziesięciu odcinków nie wyróżnia się na tle innych – wszystkie są równie przeciętne i nie wnoszą absolutnie nic. I choć trwają średnio po 20 minut, strasznie mi się dłużyły. Wszystko przez fakt, iż to, co dzieje się na ekranie, jest po prostu nudne. Ileż można proponować błahych miłostek, nieprowadzących do niczego dyskusji i podobnych, nieśmiesznych żartów. Trudno wyczuć do kogo właściwie ten serial miał być kierowany – główni bohaterowie to nie młodzież ze szkoły średniej, tylko ludzie dorośli. Ich motto to legalizacja marihuany, jednak jeśli ten serial miał pokazywać plusy takiego zabiegu, to niestety zawiódł po całej linii. Patrzenie na bohaterów tylko żenuje.
Rodzina w oparach to kompletna strata czasu. Nie bawi, nie wzrusza, nie poszerza horyzontów nawet w najmniejszym stopniu. Bohaterowie są sztampowi, nudni i opowiadają suche żarty, którym wtóruje wymuszony śmiech widowni. Nie mam pojęcia, co w takiej produkcji robi zdobywczyni Oscara, Kathy Bates. Plus w górę za retrospekcje ochroniarza – przynajmniej tutaj widać, że ktoś naprawdę się przy tym napracował.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h