Stalingrad doskonale sprawdza się jako film historyczny, choć chyba nie w taki sposób, w jaki życzyliby sobie jego twórcy. Otóż podczas seansu widz autentycznie przenosi się w czasie, cofa o kilka dekad do lat, gdy pewne rozciągające się na wschodzie państwo kręciło filmy propagandowe pokazujące cudowność życia swoich obywateli. W obrazie Bondarczuka także chodzi wyłącznie o to, by w głowy wbić nam przekaz: Rosja to kraj Wielkich Ludzi i Wspaniałych Bohaterów dokonujących Niemożliwego z Miłości do Ojczyzny (wszystko koniecznie dużą literą). Jedyna różnica jest taka, że we współczesnym wydaniu zrobiono to wszystko w slow motion.
W slo-mo Rosjanie przypuszczają szturm na brzeg Wołgi, w slo-mo odbijają z rąk Niemców pewien strategicznie położony dom, w slo-mo zabijają, w slo-mo umierają, w slo-mo walczą, a gdy ich gospodyni przedstawia się im jako Katia, wszyscy zgodnie obrzucają ją tęsknym-głębokim-pełnym-refleksji-slo-mo-spojrzeniem rodem z "Mody na sukces". Strasznie to wszystko toporne - i cała historia, i aktorstwo przypominające zawody w byciu drewnianym oraz patetycznym jednocześnie. Można odnieść wrażenie, że w tym filmie nawet do toalety chodzono ku chwale ojczyzny.
Rosjanie postanowili nakręcić obraz wojenny z prawdziwego zdarzania, szarpnęli się więc na niemały budżet, co na ekranie widać, bo i scenografia, i efekty specjalne prezentują się lepiej niż dobrze (aczkolwiek WETA Digital to to nie jest, raczej dobrej jakości gra na PC). Wrażenie robi zwłaszcza zniszczony Stalingrad, choć tylko w bliskich ujęciach, bo w panoramach sztuczność CGI jest jednak aż nazbyt wyraźna. Na nic to jednak, bo ulice tego miejsca jednej z największych bitew w historii ludzkości zaludniono bandą irytujących, sztampowych żołnierzy-herosów dokonujących na polu walki prawdziwych cudów, oczywiście z Miłości do Ojczyzny.
Przed całkowitą porażką Stalingrad ratuje, oprócz dobrej strony wizualnej, jeden wątek poboczny: historia dziwnego uczucia między Rosjanką Mashą a Niemcem Thomasem (najlepszy, chciałoby się rzec jedyny aktor na planie pełnym amatorów). Trudno jednak, aby ta dwójka z tak małą ilością czasu na ekranie poniosła na swoich barkach całą produkcję.
Film Bondarczuka jest więc fatalnie zagranym obrazem nakręconym ku pokrzepieniu rosyjskich serc; jest przy tym niesamowicie toporny, swoje przesłanie przekazując widzowi z gracją buldożera. Niestety Stalingrad to jeden z najsłabszych obrazów roku. Mógłby wręcz walczyć o miano najgorszego, jaki widziałem w ciągu ostatnich blisko dwunastu miesięcy.