San Andreas to uskok oddzielający dwie wielkie płyty tektoniczne pod Kalifornią. To właśnie on wywołuje trzęsienia ziemi, które nawiedzają co jakiś czas Los Angeles i okolice. Najwyraźniej jakieś sympatyczne małe trzęsienie - ot, lampa się rozhuśtała w apartamencie - natchnęło jakiegoś hollywoodzkiego producenta, by zrobić film o wielkim trzęsieniu. Takim, że wali się wszystko, co się może zawalić. No i powstało "San Andreas". Gdyby to był film w ramach uniwersum komiksów Marvela, to po prostu Hulk by te płyty tektoniczne uspokoił (w komiksach zdarzało mu się to robić), ale to jednak coś innego. Tu bohater jest zwykłym człowiekiem (choć gra go Dwayne „The Rock” Johnson) i jak mocno trzęsie, to może on co najwyżej trochę ludzi uratować. I ratuje, bo taką pracę ma. Kiedy jednak trząść zaczyna naprawdę poważnie, to zapomina o swoich obowiązkach i koncentruje się na ratowaniu kolejnych członków swej rodziny (dla ułatwienia rzadko w zasięgu jego wzroku pojawia się ktoś jeszcze do uratowania – dzięki temu nie ma dylematów). Bo to właśnie taki prosty film. Trzęsie i wali się wszystko naprawdę spektakularnie. Z Los Angeles, San Francisco czy tamy Hoovera zostaje naprawdę niewiele, ale na skomplikowanej fabule i obsadzie to raczej tu oszczędzano. [video-browser playlist="691541" suggest=""] Już nawet u Emmericha jest więcej postaci i wątków – tu mamy w zasadzie dwa: rodziny głównego bohatera i sejsmologa, który wpada (choć trochę późno) na to, że można przewidywać trzęsienia ziemi. I już. Na więcej szkoda czasu, bo lepiej pokazać, jak coś się fajnie wali albo zostaje zalewane (wszak wszyscy już wiedzą, że dodatkowym efektem trzęsienia ziemi na wybrzeżu jest tsunami). Porównania z Emmerichem zresztą nieraz cisną się na usta – w końcu to nie tylko mistrz wielkiego kina katastroficznego, ale także wzorcowy przedstawiciel kina podwójnej narracji. Czyli w momencie, gdy bohater na coś patrzy i o czymś mówi (np. „Most się wali”), to należy w następnym ujęciu to pokazać. I odwrotnie – jeśli pokazujemy walący się most, to w następnym momencie należy pokazać bohatera, który to potwierdza swą wypowiedzią. Jeszcze bardziej dotyczy to uczuć: jeśli z kontekstu wynika, że bohater kogoś kocha albo nie lubi, to należy to szybko potwierdzić jego słowami. I jeszcze do tego patos, dużo patosu. Prace Emmericha aż same przychodzą na myśl. Choć z innej perspektywy patrząc, twórca „Independence Day” czy pierwszej amerykańskiej „Godzilla” to jednak porównanie trochę na wyrost. Gdyby nie jakość efektów specjalnych (i udział Rocka), można by ten film od razu postawić na jednej półce z tworami powstającymi co tydzień na zlecenie kanału Syfy. Niewielka liczba bohaterów, prosta intryga, oczywiste zwroty akcji, traktowanie widza jak złotą rybkę (w sensie: to, co było wcześniej niż 5 minut temu, jest nieważne i nie ma konsekwencji), liczba absurdów i nieprawdopodobieństw – wszystko się zgadza. Tylko ten budżet i ten Johnson w obsadzie. Czy takie dwa argumenty są w stanie obronić to widowisko? Jak pokazują wyniki amerykańskiego box office – są. Czyli popcorn w dłonie i idźcie oglądać, jak Rock ratuje żonę (Carla Gugino) oraz córkę (Alexandra Daddario) z niewyobrażalnych kłopotów. Czytaj więcej: Box Office: Dobre otwarcie „San Andreas” A swoją drogą - od zeszłorocznego „True Detective” jakoś mam problem z myśleniem o Daddario jako o grzecznej i sympatycznej nastolatce, córeczce tatusia...
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj