See ma naprawdę intrygujący i dobrze przemyślany koncept. Przedstawienie świata wiele wieków po jego destrukcji w wyniku epidemii oferuje widzom połączenie science fiction z kostiumowym serialem w stylu Wikingów. Widzimy pozostałości cywilizacji, zniszczone mosty, budynki, samochody, ale wszyscy mieszkają we wsiach, tworząc plemiona walczące bronią białą. Widać, że Steven Knight przemyślał wszelkie detale kultury oraz świata, w którym wzrok jest mitem i zakazaną herezją. Tworzy wiarygodny obraz rzeczywistości, do której można się momentalnie przekonać, nie czując naciągnięć czy błahych rozwiązań. Oczywiście tego typu zabiegi wymagają pewnego zawieszenia niewiary u widza, ale wydaje się to na tyle wiarygodne, na ile to jest fizycznie możliwe.  Jason Momoa to oczywiście największa zaleta See, ponieważ aktor dostaje role, w jakiej widzowie kochają go oglądać: wielki, brutalny wojownik, który rozwiązuje sprawy w walce. W tym momencie nie oczekujemy od Momoy jakiejś emocjonalnej głębi czy aktorstwa, które ma zmieniać perspektywę na tę postać. On jest taki, jaki ma być i jakiego chce się oglądać. Zwłaszcza że w pierwszych trzech odcinkach dostajemy dwie duże sceny akcji, w tym bitwę (nawet niezłe pomysły na pokazanie starcia wojowników bez wzroku). Francis Lawrence przypomina, że jako reżyser na kinowym poziomie, świetnie czuje sceny walk, pracując z kamerą jako środkiem do ich podkreślania, a nie ukrywania jakichś niedoróbek. Dlatego są one dopracowane, efekciarskie i brutalne. Może początkowa bitwa plemion nie tak bardzo (nie zabrakło w niej miejsca na hakę! Można domyślić się, że to pomysł Jasona Momoy), ale późniejsza scena walki wchodzi już na rejony gore. Pamiętacie Jasona z roli Conana - co by złego nie mówić o tym filmie, Jason świetnie radził sobie w zabójczym tańcu z mieczem. Tutaj jest podobnie, po pierwsze - widzimy, że to on, a nie jakiś kaskader (kamera nie próbuje nawet na chwilę odciągać naszej uwagi od tego faktu), a po drugie - Momoa w trybie bestii to... krew się leje, głowy latają i jest naprawdę mocno. Nie jest to może jakoś szczególnie przegięte, bo z uwagi na fabularną podbudowę, ma sens i może się podobać.  Tak jak pierwszy odcinek potrafi zaciekawić i wciągnąć, tak poziom i tempo kolejnych dwóch spada niewyobrażalnie. Wszystko staje się skrótowe, przyspieszone, przedłużane i dziwnie puste emocjonalnie. Gdzieś zabrakło w tym pomysłu na utrzymanie tej atmosfery, poczucia zagrożenia i walki o przetrwanie, która towarzyszyła w premierowym odcinku. Poza kilkoma momentami całość popada w dziwne mielizny scenariuszowe, w których postacie zaczynają postępować dość banalnie, wręcz niezrozumiale i absurdalnie. Budowane konflikty są strasznie sztampowe, na czele z przeciwnikami Baby Vossa (Jason Momoa) we wiosce, który momentami przypominają kreskówkowe postacie. Sama historia również zaczyna tracić swój impet i ma zbyt dużo zapychaczy i to pomimo niezłego klimatu, który został tutaj zbudowany. Trudno wywnioskować po trzech odcinkach o czym See tak naprawdę ma opowiadać, bo choć są jakieś tropy, są one wprowadzane zbyt chaotycznie i za mocno są oparte na prostym konflikcie z tą główną złą postacią. Jeszcze dziwniej jest, gdy twórcy przedstawiają widzom główny czarny charakter, czyli złą królową. Dostajemy wiele scen w stylu: patrzcie, jaka ona jest zła, dziwna i szalona. Brakuje naszkicowania tej postaci w sposób ludzki, ciekawy, bo szybko staje się ona pustym stereotypem gatunkowym, który nie jest ciekawy, a nawet wręcz zaczyna irytować. A tym bardziej szkoda, bo przecież postać gra Sylvia Hoeks, która świetnie spisała się w roli czarnego charakteru w Blade Runner 2049. A tutaj Steven Knight oferuje postać pustą, nieciekawą, która nie wykorzystuje jej talentu i charyzmy. A do tego jej sceny są pełne dziwacznych pomysłów na temat religii owego świata, bo królowa dużo się modli i... polega to na wypowiadaniu słów modlitwy podczas masturbacji. . Czy to coś wnosi do serialu? Nie, wydaje się głupie, zbyteczne i po prostu dziwne. See to bez wątpienia ciekawy pomysł, świetne momenty, ale po trzech odcinkach ma się wrażenie pogubienia twórców i zbytnie opieranie się na banalnych rozwiązaniach scenariuszowych. A to jest tym bardziej dziwne, jeśli weźmiemy pod uwagę twórcę Peaky Blinders za sterami, który tam w takie rejony banału nigdy nie szedł. Francis Lawrence wyciąga z tego, ile się da, ale tempo jest zbyt wolne, a fabularne cele niejasne, by można było po trzech odcinkach powiedzieć, że to udany serial. Realizacyjnie atrakcyjny, ale na razie rozczarowujący i marnujący dostrzegalny potencjał.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj