Kultowi twórcy (Wachowscy i J. Michael Straczynski), którzy od lat próbują znowu stworzyć coś na poziomie swych wielkich dzieł („Matrix” i „Babylon 5”) tym razem połączyli siły i nakręcili serial dla Netflixa. I efekt jakoś nie zachwyca...
„
Sense8” to serial do internetu. Pamiętajmy więc o innej formie dystrybucji. Dwanaście odcinków trafiło równocześnie do odbiorców i można sobie je obejrzeć nawet jednym potężnym seansem. Ale nie zmienia to faktu, że zrobią to tylko i wyłącznie ultrafani tych twórców, albo ci, którzy zachwycą się początkiem tej opowieści. Dlatego to recenzja po prostu 1. odcinka. I muszę stwierdzić, że po jego obejrzeniu poważnie się zastanawiam, czy chce mi się obejrzeć resztę...
Bo cóż tu tak naprawdę dostajemy, poza znanym z dziesiątków produkcji dokumentalnych wrażeniem, że świat jest wielki, kolorowy i różnorodny? Niewiele. Tak naprawdę w pierwszym odcinku nie ma zbyt wiele akcji, i praktycznie żadnych wyraźnych wskazówek o czym ten serial będzie. Ot, w wyniku tajemniczej sceny na początku, ósemka ludzi na całym świecie zostaje jakoś połączona. Zaczynają w rozmaitych sytuacjach widzieć umierającą kobietę z otwierającej sekwencji, albo czuć, widzieć i słyszeć to, co dzieje się wokół innych z tej grupy - czyli przez moment patrzeć ich oczami, słyszeć ich uszami, czy dosłownie znaleźć się w ich miejscu.
[video-browser playlist="693451" suggest=""]
To wszystko pokazane jest coraz bardziej nachalnie, by wszyscy zrozumieli o co chodzi i nabrali ochoty, by oglądać kolejne odcinki, gdzie pewnie coś się wyjaśni. Tylko mam wrażenie, że efekt może być dokładnie odwrotny. Pierwszy odcinek mało daje nam właściwej fabuły a jedynie pokazuje, że w Londynie są kluby z głośną muzyką, w Chicago policjanci o polsko brzmiących nazwiskach mają trudną pracę, w San Francisco jest dużo gejów i lesbijek, w Indiach czy Seulu niełatwo być kobietą, a jeszcze trudniej być czarnym w Nairobi. To trochę mało.
Gdzieś tam w kolejnych odcinkach być może czai się fabuła godna Straczynskiego czy fajnie zrealizowane sceny do jakich przyzwyczaili nas Wachowscy. Być może. Na razie jednak dostajemy to, co w dzisiejszym rozumieniu telewizji jest po prostu archaiczne – od słabo podanych tajemnic, przez serię schematów i klisz, aż po słabiutki
cliffhanger. A akcja zaczyna przyśpieszać nagle, w ostatniej minucie, bo przecież trzeba jakoś widza skłonić, by sięgnął po kolejny odcinek.
I pewnie niejeden sięgnie. Z szacunku dla któregoś z nazwisk w ten serial zaangażowanych. Ale tu chyba chodziło o coś innego. By do kolejnych odcinków przyciągała jakość dzieła, a nie tylko dwa nazwiska o swojsko brzmiącej końcówce „ski” i wakacyjna serialowa posucha.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h