"The Divergent Series: Insurgent" to nie film science fiction dla osób, które chcą zobaczyć, jak konflikt z przywódczynią Erudycji rozwinie się w stronę wojny domowej i dostarczy emocji. Nie, to film skupiający się na tytułowej bohaterce, Tris Prior, jej rozterkach, dylematach i emocjach. I być może, gdyby za kamerą stanął ktoś, kto potrafiłby z tego materiału wykrzesać coś wyjątkowego, ciekawego i przemyślanego, to sprawdziłoby się, a tak mamy mdłą, nudną i przepełnioną niebywale głupimi zachowaniami historyjkę, która jedynie zmusza do zastanowienia się, dlaczego ktoś zrobił to tak źle. Tutaj naprawdę czuć potencjał na coś przyzwoitego. Osoba Roberta Schwentke jest tutaj prawdopodobnie odpowiedzią, ale i zagadką. Człowiek ten w końcu ma na koncie niezłe i rozrywkowe "Red", ale także stworzył jeden z najgorszych filmów ostatnich lat - "R.I.P.D.". "The Divergent Series: Insurgent" to niestety bardziej Schwentke z tego drugiego filmu, który nie potrafi budować emocji, relacji postaci, tempa; wszystko opowiada tak od niechcenia, że ogląda się to z trudem. Oby końca dotrwać i by aktorzy nie uciekli w popłochu. [video-browser playlist="663703" suggest=""] Reżyser osiąga coś niesamowitego w związku z aktorami - z utalentowanych młodych odtwórców głównych ról robi kukły bez duszy, osobowości, które są jedynie bardzo słabym zbiorem stereotypów. Najgorsze jednak jest to, co tutaj zrobiono z Shailene Woodley w roli Tris. Ma ona bowiem niezwykły talent, potrafi tworzyć wyjątkowe i prawdziwe postacie, oddając ich emocjonalność, a tutaj? Tris Prior w tym filmie jest największą jego wadą. Jest ona nie do zniesienia, często zachowuje się irracjonalnie, dziwnie i głupio. W wątku tej postaci był potencjał na wyśmienitą kreację, która mogłaby zniwelować masę innych problemów, a zamiast tego stała się największą wadą. Nie da się jej sympatyzować. Kwintesencją tego jest słaby wątek romantyczny - nieprzekonujący, bez chemii i emocji. Nie mam nic przeciwko romansom dla nastolatków, kiedy są zrobione na poziomie, ale tutaj ten element staje w szranki z miłością z "Sagi Zmierzch". Czarę goryczy przelewa liczne grono gwiazd (z Kate Winslet, Naomi Watts, Rayem Stevensonem czy Maggie Q na czele). Problem tutaj polega na tym, że każda znana osoba w obsadzie gra zaledwie epizod, którym nie jest w stanie poprawić jakości tego filmu. Produkcja ma jednak swoje momenty, w których twórca przestaje próbować opowiadać historię bólu Tris i skupia się na akcji oraz wyzwaniach. Wówczas coś się dzieje, nuda pryska i całość zaczyna wyglądać nieźle. Tylko tego wszystkiego jest niewiele, a realizacyjnie jest zaledwie przeciętnie. Jedyny wyjątek stanowią końcowe sceny, które wizualnie są wyjątkowe i efektowne, ale to tylko kilka minut. Czytaj również: „Avengers: Czas Ultrona” – spoilerowe plotki o filmie i kolejnych produkcjach Marvela "The Divergent Series: Insurgent" nie zaoferuje widzom dobrych wrażeń w kinie, bo pod każdym względem jest gorzej niż w 1. części, którą trochę ratował Neil Burger swoim nietuzinkowym reżyserskim nosem. Jeśli ktoś spodziewa się widoku aktorów, którzy grają jakby za karę, braku emocji i masy głupich motywów, może ten film przetrwać, ale raczej nie jest on wart wyprawy do kina. Ta opowieść powinna pozostawić widzów z chęcią powrotu na dwuczęściowy finał, ale po seansie pozostaje jedynie przeświadczenie, że nie warto.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj