Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni to produkcja MCU, która stanowi nowe otwarcie w całym uniwersum. Nie jest jakoś wymyślna pod względem fabularnym. Oto tytułowy bohater, który od małego był szkolony przez ojca, szefa organizacji terrorystycznej, na wojownika i jego następcę. Jednak młody się buntuje, ucieka i chce prowadzić normalne życie u boku przyjaciół. Przeszłość dość szybko upomina się o niego. Klasyczny rys historii z walką z własnym przeznaczeniem i apodyktycznym ojcem, który stara się wypełnić swoją wolę wobec syna. Należy przy tym zaznaczyć, że produkcja działa jako autonomiczny twór MCU. Najważniejsze, że ani przez minutę seansu nie czułem (może poza końcowymi scenami z Wongiem, Carol Danvers i Brucem Bannerem), że nowy film Marvel Studios jest częścią jakiejś większej układanki, w którą musi się wpasować. Przez to produkcja jest powiewem świeżości w Kinowym Uniwersum Marvela: rozszerzeniem drogi, po której może się poruszać, oraz wprowadzeniem nieznanych do tej pory motywów dotyczących kultury Wschodu czy jej mitologii (co jeszcze za chwilę omówię). Dla przykładu w Spider-Man: Homecoming czułem, że nie jest to samodzielna historia, bardziej stanowiła uzupełnienie opowieści, jaką chciało prowadzić MCU. Nie była autonomiczną produkcją, tylko pewnymi elementami uzupełniającymi sferę uniwersum.  Mam jednak spory problem z głównym bohaterem opowieści. Otóż Shang-Chi (czy Shaun, jak kto woli) nie do końca sprawdza się jako człowiek, który na swoich barkach może trzymać cały film. I niestety w wielu momentach to widać. Twórcy za bardzo starają się, aby Shang-Chi pozował na tego prawego, który zawsze wie, jak dobrze postąpić. Przez to gdzieś w połowie seansu staje się on nudny - nie ma w nim odrobiny charyzmy. Scenarzyści nie chcą przełamać jego historii, znaleźć rysy w psychice. Nawet Kapitan Ameryka, z gruntu prawy i wierzący w dobro, miał rozterki dotyczące zmian systemu wartości w świecie, w którym żyje. Niestety, Shang-Chi popada w skrajność bycia najlepszym. Na szczęście w drugiej połowie filmu starają się to zmienić, przede wszystkim relacją z jego siostrą Xialing, która całkiem dobrze wybrzmiewa w produkcji. Motyw miłości, mimo tęsknoty i obwiniania Shanga o opuszczenie jej w młodości, działa. Ponadto pojawia się również w końcu rysa na szlachetnym obliczu głównego bohatera; chodzi o wątek zabicia człowieka, który odpowiadał za śmierć jego matki. To sprawiło, że Shang nabrał wyrazu i przede wszystkim wielowymiarowości, nie był  zwykłym harcerzykiem, który stara się słusznie postępować. Shang tworzy fantastyczny duet z Katy, w którą wciela się Awkwafina. Nie pomylę się, jeśli napiszę, że to jeden z najlepszych ekranowych duetów w MCU. Bohaterowie świetnie działają razem; doskonale ogląda się, jak wspólnie żartują i wygłupiają się, ale również wtedy, gdy szukają wyjścia z niebezpiecznej sytuacji. Genialnie odzwierciedlają to dwie sceny. Pierwsza w samolocie, gdy Katy śmieje się  z tego, że Shang zmienił imię na Shaun, aby jego ojciec nie mógł go znaleźć. To pokazuje niepodrabialną chemię między Awkwafiną a Simu Liu grającym tytułowego bohatera. Druga to ta w autobusie, kiedy Shanga atakują ludzie jego ojca. Ta z kolei znakomicie oddaje to, jak dobrze się uzupełniają. Jednak Katy jako samodzielna postać nie do końca wykorzystuje swój potencjał. W produkcji stanowi rodzaj elementu komediowego, w którym sprawdza się doskonale. Muszę przyznać, że żarty w jej wykonaniu trafiają w punkt, jak choćby ten z wygraniem pieniędzy w nielegalnym walkach, ponieważ obstawiła przegraną tytułowego bohatera. Niestety, gdy już scenarzyści starają się dodać bohaterce element dramatyczny czy nawet subtelny element romantyczny w jej relacji z główną postacią, to nie jest tak dobrze. Po prostu Awkwafina nie ma na czym grać, to wszystko jest raczej sztuczne. Szkoda, bo choćby w filmie Kłamstewko aktorka udowodniła, że potrafi połączyć aspekt komediowy i dramatyczny w jednej kreacji. 
materiały prasowe
+14 więcej
Natomiast naprawdę nieźle prezentuje się Xialing. Przede wszystkim znakomicie sprawdza się jako swoisty badass - twardzielka, która niczego się nie boi i spokojnie może pokonać nawet całą armię przeciwników. I w tej postaci widać balans między dwoma obliczami: tym silnym, bezkompromisowym oraz dramatycznym, emocjonalnym. Meng'er Zhang, która wciela się w siostrę głównego bohatera, udowodniła, że znakomicie sprawdza się nie tylko jako aktorka kina akcji, ale również w scenach, gdy trzeba przyjąć bardziej ludzkie, straumatyzowane oblicze. Potrafi skopać kilku przeciwników w czasie sceny na rusztowaniu czy pokonać własnego brata w walce w klatce, by za chwilę dokonać rozważań na temat swojej roli jako wojowniczki. Zresztą wątek Xialing bardzo dobrze sprawdza się jako feministyczny manifest szukania przez kobiety swojej własnej drogi w świecie zdominowanym przez mężczyzn. W tej postaci drzemie jeszcze spory potencjał i wierzę, że zostanie on wykorzystany w sequelu. To sugeruje scena po napisach, w której Xialing przejmuje dowodzenie w organizacji Dziesięć Pierścieni. Nie wiadomo jednak, czy to oznacza, że będzie antagonistką kolejnej części, czy zmieni organizację w coś dobrego. Ciekawe, jak rozwinie się ta bohaterka w MCU. Główny czarny charakter produkcji, Wenwu aka Mandaryn (choć on sam nie lubi tego określenia), może spokojnie zostać wpisany na listę tych dobrze nakreślonych złoczyńców MCU. Przede wszystkim jego plan, wokół którego obraca się fabuła filmu, nie zakłada podboju świata, zdobycia jakiegoś skarbu czy jeszcze większej władzy. Chce po prostu odzyskać rodzinę, przede wszystkim zmarłą żonę. To jest motywacja, z którą można się utożsamić, nawet mimo wszelkich złych rzeczy, które Wenwu zrobił po drodze. Co ciekawe, twórcy pięknie przedstawiają w formie zbitki montażowej, jak Mandaryn zdobywał władzę i wpływy przez lata, jednak zdecydował się to porzucić dla dobra rodziny. Takie przejście ze strony zła w dobro i na odwrót następuje u Wenwu kilka razy w ciągu seansu i jest to bardzo dobrze rozwiązane, jeszcze bardziej pokazuje złożoność charakteru i jego wartości. Złoczyńca w swoich działaniach trochę przypomina mi Zemo z filmu Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów. Dla niego również motywacją do stawienia czoła siłom większym od niego samego była rodzina i chęć zemsty za krzywdy. Tony Leung ma ogromną charyzmę i doskonale potrafi wygrać gniew, złość, ale i miłość. Chociaż nie ukrywam, że swoim spokojnym tembrem głosu potrafi również dać sporą dawkę grozy w dialogach. Szkoda tylko, że twórcy postanowili poświęcić złoczyńcę w scenie, w której zmienia swoje podejście i oddaje pierścienie Shang-Chi. Rozumiem, że kwestia poświęcenia lepiej mogła wybrzmieć dramaturgicznie, jednak można było z postaci jeszcze wiele wycisnąć w przyszłych produkcjach. Chociaż teraz w MCU wchodzi multiwersum, więc wszystko możliwe.  Bardzo cieszę się, że twórcy postanowili w swojej produkcji nawiązać do wydarzeń z filmu Iron Man 3 i zakończyć wątek Trevora Slattery'ego, granego przez Bena Kingsleya. Co najważniejsze twórcy nie zapominają również o krótkometrażówce Marvela z bohaterem pod tytułem All Hail the King i Slattery tłumaczy pewne wydarzenia, które miały miejsce między nią a akcją filmu o Shang-Chi. Bardzo sprytnie i subtelnie produkcja o Tonym Starku dostaje małego pstryczka w nos, gdy Wenwu opowiada o tym, jak ktoś podszywał się pod niego, czy w samym wątku Trevora. Slattery stanowi bardzo dobry element komediowy w produkcji, najbardziej w związku z prezentowaniem swoich umiejętności aktorskich i opowieści. Najlepszym żartem w jego wykonaniu jest ten, w którym opowiada, że został aktorem po tym, jak zobaczył, jak małpy grały w Planecie Małp. Trevor stanowi przyjemny i zabawny pomost między starym a nowym MCU, co można nawet odbierać symbolicznie.  Tam, gdzie produkcja nie domaga pod względem rozwijania wątków poszczególnych postaci, to nadrabia to w scenach akcji. Spokojnie mogę napisać, że film bardzo dobrze sprawdza się jako rasowy akcyjniak, a widowiskowe sekwencje są jednymi z najlepszych, jakie widziałem w MCU. Gdy patrzyłem na choreografie walk w produkcji, przyszły mi na myśl filmy z Jackie Chanem i Jetem Li, które oglądałem w dzieciństwie. I rzeczywiście coś w tym jest, ponieważ styl walki Shanga bardzo przypomina mi ten Jackiego Chana. Bardzo dużo akrobacji, wykorzystywania przestrzeni i przedmiotów w zasięgu, jednak przy tym nie zapomina się o systemie ciosów i poddań. Doskonale to widać w najbardziej widowiskowej scenie na rusztowaniach, gdzie Shang i Xialing muszą walczyć z hordą ninja nasłaną przez Wenwu. Mamy w niej tak naprawdę wszystko, co potrzebne w świetnej scenie akcji: bardzo dobre pomysły inscenizacyjne z wykorzystaniem konstrukcji, na której walczą postacie, choreografię walk mocno opartą na umiejętnościach akrobatycznych, jednak przy tym jest w tej sekwencji pewna surowość, która dodaje autentyzmu. Zresztą spokojnie można opisać tak każdą choreografię walki w filmie. Jest w nich dużo akrobatyki; wydaje się czasami, że postacie płyną w powietrzu, jednak zostało to świetnie zbalansowane z autentyzmem drzemiącym w każdym ciosie, który wyprowadzają bohaterowie i ich przeciwnicy. Bardzo podoba mi się, jak w produkcji walczy Xialing, która wykorzystuje w pojedynku niezwykłą dynamikę, agresywność i trochę brutalność, jednak przy tym jej styl jest bardzo płynny i piękny technicznie. To widać doskonale w scenie jej walki z głównym bohaterem, bo praktycznie bez większego wysiłku go pokonuje. Spece od choreografii walk zrobili doskonałą robotę. Wspomniałem, że w scenie na rusztowaniach widać dobry pomysł inscenizacyjny. Jednak nie jest to jedyny przykład takich interesujących idei twórców. Już na początku oferują nam naprawdę dobry koncept w sekwencji, w której Wenwu przebija się przez armię przeciwników, aby podbić pewną fortecę. Nie byłoby w niej niczego niezwykłego, gdyby reżyser Destin Daniel Cretton nie wprowadził nas w sam środek bitwy, gdzie obserwujemy wszystko zza pleców Mandaryna. To pozwoliło wczuć się widzowi w potyczkę, zupełnie jakby w niej uczestniczył, choć sama scena trwa zaledwie minutę. Jednak to wystarczy. Podobnie sprawa ma się w sekwencji akcji w autobusie, gdzie Shang-Chi mierzy się z Razor Fistem i jego ludźmi. W scenie świetnie połączono dwa ważne aspekty, czyli doskonałą choreografię walki z wykorzystaniem praktycznie wszystkiego, co wnętrze transportu miało do zaproponowania, włącznie z laptopem jednej z pasażerek. Jednak przy tym naprawdę dobrze podzielono akcję z kierowaniem autobusu bez hamulców przez Katy. Te dwie kwestie nieźle się ze sobą przeplatają, wykonano znakomitą robotę montażową, w której uliczna rozróba samochodów idzie w parze z walką. Nie ukrywam, zapachniało mi w scenie lekką inspiracją filmem Speed: Niebezpieczna prędkość (minus sceny walki). Niestety, nie jestem przekonany do finałowej bitwy. Przede wszystkim za dużo w niej było CGI, które całkowicie przykryło choreografie walk, które można było w pełni wykorzystać w ostatnim akcie. Po prostu jest w niej za dużo efektów specjalnych. Bestia, z którą walczą bohaterowie, jest kompletnie niepotrzebna. Jest chyba tylko po to, aby wprowadzić smoka, obrońcę wioski, co spokojnie można było ograć inaczej. Natomiast sama bestia i ministwory, które jej towarzyszyły, trąciły słabym CGI i nie wnosiły niczego ciekawego do produkcji. Finał mógł zakończyć się na pojedynku tytułowego bohatera z Wenwu, z montażem i przebitkami z bitwy ludzi Mandaryna i mieszkańców wioski. A i przemiana złoczyńcy i oddanie pierścieni nie trzeba było tłumaczyć walką z bestią. Początek bitwy zapowiadał się naprawdę dobrze, walka wręcz i użycie broni bardzo ładnie przeplatały się na ekranie. Jednak nagle, nie wiedzieć czemu, twórcy postanowili urwać element starcia i przenieść wszystko na płaszczyznę CGI. Szkoda, bo poczucie tego, że obejrzeliśmy film ze znakomitymi scenami akcji, popsuł finał.  Bardzo dobrze w filmie przedstawiono azjatycką kulturę, choć niekoniecznie w aspekcie dotyczącym rozwoju imigrantów z Azji w USA. Tak naprawdę otrzymaliśmy tylko jedną ciekawą scenę w domu rodziny Katy, gdzie wspomina się o jednej z chińskich tradycji dotyczącej święta zmarłych. Niestety, nic poza tym... i to trochę za mało. Na szczęście, gdy już wchodzimy mocno w azjatyckie, chińskie, rdzenne klimaty, wszystko działa idealnie. Przy tym twórcy nie skupiają się tylko na tradycji, ale również na nowoczesności, choćby w scenie w czasie nielegalnych walk, które prowadzi Xialing. Chociaż nie ukrywam, że użycie po raz kolejny smoka, ważnego zarówno w tradycji Marvela, jak i Chin, było oklepane. Bowiem w praktycznie każdej produkcji dotyczącej Azji i jej mitologii musi pojawić się smok, a przecież jest jeszcze wiele innych symboli, które można wykorzystać, jak feniks czy wąż. Mimo wszystko twórcy traktują z poszanowaniem kulturę chińską. Nawet subtelna, bardzo kameralna scena, w której Wenwu rozmawia z bohaterami o chińskich imionach, pokazuje, z jaką starannością i osobistym podejściem reżyser starał się ukazać tę tradycję. Sama historia bardzo sprawnie nawiązuje do wuxia, tradycji obecnej wcześniej w literaturze, ale teraz również w popkulturze Azji. Shang-Chi reprezentuje bowiem typowego bohatera opowieści z tego gatunku, doskonalącego swoje umiejętności od małego, stworzonego do wielkich rzeczy, co jeszcze podbijają elementy fantasy dodane do widowiska. Nawet rdzeń historii został zaczerpnięty z ogromnej tradycji azjatyckiej. Muszę pochwalić ścieżkę dźwiękową w produkcji, która bardzo dobrze wykorzystuje element tradycyjny z nowoczesnymi brzmieniami. W scenach, w których bohaterowie są w mieście, mamy do czynienia przede wszystkim z rapowymi kawałkami oraz kilkoma elektronicznymi bitami, natomiast w scenach w bazie Wenwu czy wiosce słychać muzykę inspirowaną orientalnymi melodiami. Nadają one klimat i ogromną moc scenom. Przede wszystkim jednak nowoczesność i tradycja nie gryzą się w widowisku, stanowią raczej rodzaj całkiem sprawnie działającej, pięknej symbiozy. Natomiast podejrzewam, że po obejrzeniu produkcji spokojnie na kolejnym karaoke wybierzecie utwór Hotel California zespołu The Eagles. Dlatego ścieżkę dźwiękową z filmu można zaliczyć do tych bardziej udanych w MCU.  Należy zwrócić uwagę na ostatnią scenę w filmie i pierwszą sekwencję po napisach. Bowiem zaostrzyły one mój apetyt na więcej historii Shanga w MCU. Sekwencja z Wongiem, Danvers i Bannerem omawiającymi specyfikę pierścieni wnisoła istotny element do uniwersum. Szczególnie ciekawym aspektem jest to, że artefakt wysyła jakiś sygnał, nie wiadomo, do kogo lub do czego. Być może to zapowiedź pojawienia się jednego z największych złoczyńców Marvela, Fin Fang Fooma, który ma wiele wspólnego z pierścieniami w komiksach. Ta scena sprawiła, że bardzo chciałbym zobaczyć sequel produkcji. Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni to ciekawe, nowe otwarcie w Kinowym Uniwersum Marvela. To przede wszystkim dobre, widowiskowe kino ze świetnymi scenami akcji, interesującym i wielowymiarowym złoczyńcą oraz potencjałem na dalszy rozwój. Gdyby nie pewne niedociągnięcia i słabe momenty, choćby w finale, ocena byłaby wyższa. Jednak jak na razie jest 7/10. 
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj