Seria o Sherlocku Holmesie ze scenariuszami Sylvaina Cordurie już na dobre zadomowiła się na naszym rynku komiksowym. To trochę inne spojrzenie na kultowego bohatera niż znane z dzieł Arthura Conan Doyle’a, a to dlatego, że detektyw musi sobie radzić z zagadkami o charakterze nadprzyrodzonym.
Dobrze, że wydawnictwo Egmont nie skupiło się w całości na superbohaterach i zdarza im się wydawać takie oto ciekawostki z zachodnioeuropejskiego rynku. W poprzednich tomach opowieści
Cordurie Sherlock Holmes miał do czynienia choćby z londyńskimi wampirami, Lovecraftowskimi potworami czy po prostu z podróżami w czasie. Nie jest to jakaś wybitna rozrywka, co więcej, początkowe tomy serii to typowe, komiksowe średniaki, ale im dalej w las tym lepiej. Wystarczy trochę scenariuszowo pokombinować, jak choćby w przypadku
Crime Alleys, czyli opowieści o pierwszym śledztwie Sherlocka Holmesa i od razu jest lepiej. Jednak nie oczekujmy od Cordurie ani poszczególnych rysowników jego serii szczególnych twórczych fajerwerków.
Mimo fantastycznej otoczki, fabuły serii są jak najbardziej klasyczne, można by powiedzieć, że zachowawcze. W dobie, kiedy jeszcze niedawno na ekranach telewizyjnych królował ekscytujący formalnie
Sherlock, komiks Cordurie jawi się jako produkt dla tych, którzy nie tolerują eksperymentów. Już przeglądając pobieżnie album można odnieść wrażenie statyczności wydarzeń. Przechadzający się nienagannie ubrani dżentelmeni nieustannie dyskutują i trudno w tych obrazkach dostrzec jakiś dramatyczny potencjał. O trochę dziwi, bo przecież to opowieść o zetknięciu Sherlocka Holmesa z zombie opanowującymi tytułowe miasteczko.
No dobrze, może z tą statycznością to przesada, bo kiedy dochodzi ostatecznie do konfrontacji, kończy się gadanie i zaczyna walka, a nawet taktyczny odwrót, jednak nie dostaniemy tu scen rodem z
The Walking Dead. Szkoda, bo stanowiłoby to fajny kontrast z pewną, założoną z góry formą klasycznej elegancji przesycającą recenzowany komiks. Ale jak wspominałem wcześniej, nie oczekujmy fajerwerków.
Jeśli już, to może fajerwerki scenariuszowe? Cóż, Cordurie nie jest ani
Alanem Moore’em, ani
Robertem Kirkmanem i prowadzi swoją fabułę jak po sznurku. Z pewnością miły jest na początku komiksu akcent z Kubą Rozpruwaczem. Chwilę potem poawia się Mycroft Holmes zabierając brata i oczywiście doktora Watsona do tytułowego Keelodge, w celu… no właśnie, tu zaczyna się robić ciekawie, bo rzekomo znamy razem z bohaterami ów cel, ale skoro mamy do czynienia z pierwszą częścią, to cała sprawa musi mieć drugie dno. Te drugie dno daje nadzieje na ciekawe rozwinięcie fabuły i rzeczywiście ostatecznie bohaterowie zostają postawieni przed nowymi faktami, do odkrycia których od początku dążył Holmes. Dlatego też, pierwszy tom należy traktować jako interludium do właściwej rozgrywki, która miejmy nadzieję, wyniesie serię
Sherlock Holmes Society ponad przeciętność. To całkiem dobra obietnica i dlatego twórcom należy się dodatkowy punkcik, który z typowego komiksowego średniaka wynosi do rangi intrygującej ciekawostki.
Przygodę w Keelodge Czekamy zatem na ciąg dalszy.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h