Na drugi tom cyklu Sherlock Holmes Society nie czekaliśmy długo. Po zaledwie dwóch miesiącach możemy się dowiedzieć, jak potoczyło się dalsze śledztwo słynnego detektywa zapoczątkowane Sprawą w Keelodge.
Konsternację wzbudza podtytuł drugiego tomu -
Czarne są ich dusze. Brzmi pretensjonalnie w stosunku do prostej
Sprawy w Keelodge i ogniskuje w sobie wszelkie problemy, na które cierpią komiksy
Sylvaina Cordurie o Sherlocku Holmesie. Artysta bowiem do tematyki zdaje się podchodzić zbyt poważnie, w jego scenariuszach nie czuć frajdy z intertekstualnych zabaw, którą powinno zapewniać łączenie ze sobą klasycznych motywów popkulturowych. Stąd też scenariuszom Francuza brakuje lekkości, która charakteryzuje choćby podobną w zamyśle artystycznym
Ligę Niezwykłych Dżentelmenów Alana Moore’a. Szkoda, bo czytając
Czarne są ich dusze nie można odmówić Cordurie pomysłowości.
W pierwszym tomie cyklu Sherlock Holmes, wraz z pozostającym w jego cieniu, cierpiącym duchowo doktorem Watsonem konfrontował się z zombie. Takie połączenie dało nam kilka scen przywodzących na myśl
The Walking Dead i dzięki temu historia z miejsca nabierała rumieńców. W drugim tomie scenarzysta nie ogranicza się do tematyki żywych trupów. Dorzuca bowiem nową, widoczną na okładce postać, która w pierwszym odruchu kojarzyć może nam się z figurą Kuby Rozpruwacza - zresztą od ujęcia naśladowcy wiktoriańskiego seryjnego mordercy rozpoczynał się poprzedni tom. Jednak tożsamość postaci z okładki należy do kogoś innego, nie mniej kultowego bohatera popkultury - myślę, że większość czytelników powinna ją bez problemu wytypować, patrząc na ten dość charakterystyczny wizerunek.
W każdym razie, udane połączenie dwóch klasycznych motywów dodaje opowieści Cordurie wiatru w żagle. Owszem, wciąż mamy momenty, w których Sherlock Holmes podczas przechadzek po Londynie oddaje się fali dedukcji a my musimy pochłaniać spore partie tekstu, ale dla kontrastu mamy tu sporo sekwencji akcji. A Sherlock Holmes działający, a nie gadający to jest to, czego w komiksie z jego przygodami powinniśmy oczekiwać, zwłaszcza jeśli te przygody mają często charakter nadnaturalny. I to jest kierunek w którym powinna iść twórczość Sylvaina Cordurie.
Cóż, być może za dużo wymagamy od scenarzysty, który najwidoczniej chce za wszelką cenę zachować urok klasyki i jak ognia unika formalnych, postmodernistycznych chwytów. Tę swojego rodzaju misję widać też w stronie graficznej. Wciąż statyczne układy plansz, wciąż realistyczna kreska, wciąż odczuwalny brak chęci do eksperymentu. Co tym bardziej zaskakuje, bo przecież w tym albumie nastąpiła zmiana rysownika, czego praktycznie nie zauważamy. Na całe szczęście, scenarzyście w tym albumie udaje się kilka razy nas zaskoczyć, a sam finał, jak na Cordurie wyjątkowo szokujący i ekspresyjny, zapowiada najwyraźniej kontynuację historii. Poczekamy, choć wcale nie z niecierpliwością i kiedy przyjdzie na to czas, sprawdzimy, czy francuski scenarzysta zrobił kolejne postępy.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h