Sherlock z wielkim hukiem wraca na ekrany naszych telewizorów. Te trzy lata minęły niczym mrugnięcie i oto znów możemy cieszyć się kolejnym odcinkiem jednego z największych hitów ostatnich lat.
Sherlock Holmes (
Benedict Cumberbatch) powraca do Londynu po naprawdę bardzo krótkiej zsyłce do wschodniej Europy. Niespodziewane wirtualne groźby Moriarty’ego (Andrew Scott) skutkują przymusowym zatajeniem faktu, że Sherlock został mordercą, a sam detektyw postanawia spokojnie poczekać na dalszy rozwój wypadków. Wyraźnie znudzony bierze każdą sprawę, która mu się nawinie, przy okazji uzależniając się od twittera. Efektem jest doszukiwanie się śladów działalności głównego wroga Holmesa w każdym najmniejszym strzępie informacji. Nawet roztrzaskane popiersie Margaret Thatcher na pewno ma jakiś związek z Moriartym! No cóż, intuicja Sherlocka nie zawodzi, ale to nie o Moriarty’ego w tym odcinku chodzi, a o Mary (Amanda Abbington), żonę Johna Watsona (
Martin Freeman)…
Sześć popiersi Thatcher to jawne nawiązanie do opowiadania A. C. Doyle’a
Sześć popiersi Napoleona. Nie da się ukryć, że znający literacki oryginał nie będą specjalnie zaskoczeni rozwojem wypadków. Scenarzysta i aktor grający Mycrofta Holmesa, Mark Gatiss, wiernie odtwarza poczynania książkowego Sherlocka Holmesa, dodając przy okazji bohatera innego tekstu Doyle’a – pies Toby stanowi tu miły dodatek rodem z powieści
Znak czterech. Ciekawostka – Molly Hooper (Louise Brealey) nazwała tak także swojego kota, czego można się dowiedzieć z jej bloga. Oglądając odcinek, nie można oprzeć się wrażeniu, że pałętająca się w tle Czarna Perła Borgiów niczym w opowiadaniu znajdzie się w końcu w którymś z popiersi. Po czym nadchodzi refleksja – to by było za proste! Przecież to
Sherlock BBC! Ale nic nie wskazuje na to, że zaskoczony Sherlock odnajduje identycznego pendrive’a jak ten należący niegdyś do Mary.
Otwarcie nowego sezonu wypada znacznie lepiej niż odcinek rozpoczynający sezon trzeci. Tam zdecydowanie bardziej postawiono na realizowanie nieraz oryginalnych fantazji fanów serialu, co skutkowało salwami śmiechu. Pamiętam, jak trzy lata temu śmiałam się do łez na
Pustym karawanie, choć tytuł wyraźnie przeczy wesołemu nastrojowi. Tym razem jednak zdecydowano się pójść w inną stronę i
Sześć popiersi Thatcher rzeczywiście oddaje nastrój zwiastunów. Początek jest lekki, Sherlock dowcipny i nieuprzejmy jak zazwyczaj, a pierwsza połowa odcinka pędzi trochę na łeb na szyję. Mając świadomość, że całość trwa półtorej godziny, nie do końca zrozumiałe wydaje się takie poupychanie informacji. Ogląda się to trochę jak zeszłoroczny odcinek specjalny, którego tempo także było raczej zawrotne. Na szczęście im dalej w las, tym jest lepiej, a spokojniejsze i pełne napięcia dialogi, umiejętnie rozłożona akcja i coraz mroczniejszy nastrój wypadają korzystniej.
Sześć popiersi Thatcher pozwala widzowi powrócić do czasów z sezonów 1–2, gdzie zagadki kryminalne nie były tylko dodatkiem do rozwoju relacji między Sherlockiem i Johnem. Trzeci sezon traktował pracę detektywa trochę po macoszemu, a tutaj znów mamy stary dobry motyw kryminalny z ciekawym złoczyńcą w tle. Świetnym pomysłem okazało się obsadzenie w roli antagonisty Sherlocka w tym epizodzie byłej sekretarki. Przyznaję, że absolutnie się takiego rozwiązania nie spodziewałam. Ale mając lekką paranoję, podejrzewałam już nawet rudowłosą dziewczynę, której John wyraźnie wpadł w oko. A co do Johna – postawa tego najlepszego przyjaciela Sherlocka w tym odcinku wzbudza zdecydowanie największe emocje. Nie chodzi tu tylko o sam finał, ale także fakt, że ten zawsze niezwykle moralny człowiek sam zbacza w rejony, cóż, pozamałżeńskie. Muszę przyklasnąć Gatissowi za ten pomysł, ponieważ nawet tak świetnie wykreowana postać jak Watson w pewnym momencie mogła stać się zbyt idealna, za jakiego uznawała go zresztą Mary. Co nie znaczy, że nie byłam zdenerwowana skokiem w bok Johna. Ale z tym kwiatkiem za uchem rzeczywiście wyglądał uroczo.
Rosie Watson, córeczka Mary i Johna, dostała tu zaledwie kilka scen (cudowna jest ta z grzechotką!), ale teraz już wiemy, że w przyszłych odcinkach będzie miała zdecydowanie większe pole do popisu. To też zresztą mój kolejny zarzut – bardzo niewielką rolę miały tutaj do odegrania Una Stubbs jako pani Hudson i Louise Brealey jako Molly. Zostały zaledwie dodatkiem do opieki nad dzieckiem, a Greg Lestrade, a zarazem grający go Rupert Graves znów stał się tylko dostarczycielem kolejnej ciekawej sprawy dla Sherlocka. Czas jednak przejść do najważniejszego – clou całego programu to w końcu jego finał. A ten… Ciężko określić, czy zaskakuje. Znów się powtórzę – wierni czytelnicy opowiadań Doyle’a wiedzieli doskonale, że postać Mary Watson po prostu znika. Ten angielski pisarz nie przykładał zbyt wielkiej wagi do organizacji własnego świata przedstawionego, więc
Mark Gatiss i drugi twórca serialu,
Steven Moffat, mogli z Mary zrobić w zasadzie wszystko – pozbyć się jej w mniej lub bardziej okrutny sposób… A wybrali drogę z jednej strony zaskakującą (uśmiercenie Mary już w pierwszym odcinku sezonu?!), a z drugiej trochę mało oryginalną. Bohaterska śmierć kobiety, którą Sherlock obiecał chronić, o czym zresztą przypominał kilka razy (wskazówka!) jest trochę oklepana, do tego Mary wygłasza całe przemówienie niczym Roland z Pieśni o Rolandzie, zanim skona. Co nie zmienia faktu, że łza się w oku kręci, a kiedy wściekły John wydaje się nie chcieć mieć już nic wspólnego z Sherlockiem, fanowskie serce zaczyna łkać i zawodzić. To oczywiście idealna pożywka dla fanów i fanek serialu, mających teraz tydzień na wymyślanie coraz to ciekawszych scenariuszy pogodzenia się obu panów. A ja do nich należę.
Sześć popiersi Thatcher to absolutnie nie jest zły odcinek. To naprawdę dobry powrót do świata bohaterów, których pokochało tak wielu widzów. Cieszy zwłaszcza poważniejsze podejście do wydarzeń i relacji między bohaterami, nie ujmując ani trochę świetnego poczucia humoru tak charakterystycznego dla Sherlocka. Ten odcinek zdecydowanie zaostrza apetyt na więcej. Niby dowiedzieliśmy się więcej o przeszłości Mary, ale tak wiele przed nami – ot, choćby tajemniczy Sherrinford, rzekomy trzeci z braci Holmesów. Plotki głoszą, że zagrał go Tom Hiddleston, w co za bardzo nie wierzę. Aczkolwiek twórcy serialu oszukali nas już tyle razy, że naczelna zasada głosi – nie wierzmy we wszystko, co mówią…
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h