Po dwóch bardzo dobrych odcinkach Sherlock aż trudno uwierzyć, że finał sezonu stworzyły te same osoby. Jednym z atutów serialu jest to, że zawiłe zagadki, które rozwiązuje Sherlock, mogłyby się wydarzyć naprawdę. Natomiast The Final Problem wydaje się być oderwany od rzeczywistości, a w wielu kwestiach bardzo naciągany. Intrygujący początek z dziewczynką w samolocie, w którym wszyscy poza nią byli nieprzytomni, zapowiadał obiecujący rozwój akcji. Ale potem nadeszły pierwsze niepokojące symptomy, że wcale tak dobrze nie będzie. O ile straszenie Mycrofta w jego posiadłości mogło przyprawić o ciarki na plecach, bo całość zmontowano na wzór horroru, tak wydarzenia w mieszkaniu Sherlocka już niekoniecznie ekscytowały. Z początku dron z umieszczonym na nim granatem na pewno był zaskoczeniem, ale chyba jeszcze większym był fakt, że czwórka naszych bohaterów wyszła z wybuchu bez najmniejszego zadrapania. Sama scena wyglądała efektownie, jednak po bliższym przyjrzeniu się twarzom Sherlocka czy Watsona wyskakujących z okien, ociera się jednak o parodię.

QUIZ: Sprawdź swoją wiedzę o serialu Sherlock

Skoro mieszkanie przy 221B Baker Street zostało zniszczone, akcja przeniosła się na przypominającą Alcatraz wyspę Sherrinford. Klaustrofobiczne, słabo oświetlone wnętrza więzienia nadały odcinkowi specyficznego klimatu grozy. Może nie aż tak duszącego i przytłaczającego, jak na przykład w The Silence of the Lambs, ale w spotkaniu Holmesa ze świdrującą go oczami Eurus można znaleźć kilka podobieństw do tego znakomitego filmu. Jednak tym razem nie szukaliśmy bezpośrednio mordercy, lecz odpowiedzi na pytanie, dlaczego Sherlock nie pamięta swojej siostry oraz dlaczego nie potrafi rozwiązać jej zagadki z przeszłości. I to wzbudzało największą ciekawość przez cały czas trwania odcinka, bo przy okazji poznaliśmy też kilka faktów z przeszłości głównego bohatera. Zanim jednak odkryliśmy prawdę kryjącą się za niepełnymi i zniekształconymi wspomnieniami Sherlocka, Eurus rozpoczęła swoje psychologiczne gierki. Z jednej strony seria morderczych zagadek to dobry pomysł, aby co chwilę wywoływać kolejne emocje w widzach, ale najpierw trzeba się zatroszczyć, żeby takowe się pojawiły. A brakowało ich zarówno przy próbie zabicia gubernatora przez Watsona (Martin Freeman się nie popisał), jak i przy zagadce z trzema braćmi, która przybrała karykaturalny charakter. Z kolei, gdy Sherlock musiał wybrać pomiędzy Johnem a Mycroftem, czuło się podskórnie, co później nastąpi. Tylko sceny, gdy detektyw miał przekonać Molly do wyznania miłości, emocjonowały tak bardzo, że aż wstrzymywało się oddech. To zasługa Benedict Cumberbatch i Louise Brealey, którzy świetnie zagrali w tej scenie. Tylko czemu właściwie miały służyć te okrutne zagadki? Mało przekonująco brzmi, że kluczem do odblokowania pamięci Sherlocka było nadanie emocjonalnego kontekstu całej sytuacji. Powinien bez tych „zabaw” wydedukować prawidłową odpowiedź. Raczej chodziło o odwrócenie uwagi widzów i samego Holmesa, od tego, że rozwiązanie tajemnicy jest w gruncie rzeczy dosyć proste. Ale dzięki temu zaskoczenie jest naprawdę duże, kiedy Sherlock uświadamia sobie, że Rudobrody nie był psem, lecz jego przyjacielem z przeszłości, którego zabiła Eurus. To jeden z najlepszych momentów epizodu. Zresztą to nie był jedyny taki twist w tym odcinku. Przez cały czas nam wmawiano, że dziewczynka w samolocie jest w niebezpieczeństwie, a to również okazało się metaforą podobną do tego, co w swoim umyśle zastosował Sherlock. Ten motyw akurat nie był ani tak obezwładniający jak wyżej wymieniony, ani też najwyższych lotów. Ale spełnił swoją funkcję, która miała na celu rozproszyć uwagę detektywa. Zaskoczyć mogła też scena, w której sprytna praca kamery zakamuflowała brak szyby w celi Eurus. Łatwo można było się nabrać. W poprzednim odcinku wychwalałam znakomitą grę wszystkich aktorów, ale w tym tygodniu już tak dobrze nie było. Benedict Cumberbatch trzymał poziom, ale Martin Freeman z Mark Gatiss byli mdli i mało przekonujący. Za to hipnotyzująca Sian Brooke w roli Eurus przyćmiła całą obsadę, kradnąc show. I oczywiście nie można zapomnieć o uwielbianym Andrew Scotcie wcielającym się w Jima Moriarty’ego. Jego wejście przy piosence I want to break free zespołu Queen było fantastyczne. Dopiero w tym momencie człowiek uświadamia sobie, jak bardzo brakuje tej postaci w tym serialu. Charyzmatyczny czarny charakter z krwi i kości. Twórcy dobrze wpletli jego wątek w całą fabułę odcinka, nie próbując go wskrzeszać, lecz serwując nam retrospekcje. A filmiki z nim podsycały też nerwową atmosferę na Sherrinford. Taki powrót uśmierconej postaci jest jak najbardziej do przyjęcia. Ostatni odcinek czwartego sezonu niestety rozczarował. Nastąpił przerost formy nad treścią. Kilka momentów niepotrzebnie przerysowano, jak choćby uwięzienie Watsona w studni czy wszechobecne ekrany telewizorów z obliczem Eurus, która za bardzo zdominowała epizod. Aż nie chce się wierzyć, że jedna osoba tak łatwo zmanipulowałaby tyle osób, żeby zaaranżować te wszystkie zagadki. A najbardziej boli to, że Sherlock zupełnie nie był sobą przez większość odcinka. Gdzie się podział jego dar dedukcji? To samo stało się z Mycroftem, nad którym emocje wzięły górę. Nie wspominając o bezbarwnym Watsonie, który znienacka wyskoczył z kwestią „wszyscy jesteśmy żołnierzami”. Sama końcówka z przesadnie patetyczną przemową Mary oraz biegnącymi w zwolnionym tempie Watsonem i Holmesem też prezentowała się co najmniej dziwnie. Dużo rzeczy nie zagrało w tym odcinku. Oczywiście mamy do czynienia z fikcją, ale lepiej byłoby, gdyby była bardziej przyziemna, bo tylko wyrządziła krzywdę temu znakomitemu serialowi, jakim jest Sherlock. Choć The Final Problem został zrealizowany na najwyższym poziomie, gdzie znajdziemy kilka bardzo dobrych momentów i zaskakujących zwrotów akcji, nie możemy tutaj mówić o porywającym epizodzie. Chyba nie o takim zakończeniu czwartego sezonu marzyliśmy.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj