Choć oficjalnie jest to sequel, akcja w większości tak naprawdę rozgrywa się równolegle do wydarzeń z 300 i kończy się jakiś czas po śmierci Leonidasa oraz Spartan. To pozwala twórcom pokazać sytuację w całej Grecji oraz to, jak państwa-miasta próbują przeciwstawić się inwazji perskiego Imperium. Gdzieś w tle stoi wątek narodzin króla-boga Kserksesa, który nie jest niczym więcej niż klimatycznym smaczkiem i wyjaśnia motywy tejże postaci.
Największym problemem filmu 300: Początek imperium jest bardzo nieudany casting. W męskiej części obsady nie ma nikogo obdarzonego choć namiastką osobowości i ekranowego magnetyzmu porównywalnego chociażby do drugiego szeregu Spartan z 300. Najbardziej rozczarowuje Sullivan Stapleton w roli Temistoklesa, który jest mdły i pozbawiony najważniejszych cech ekranowego przywódcy (jak chociażby charyzmy). Pierwszą część "ciągnął" Gerard Butler w roli Leonidasa oraz bardzo utalentowana obsada europejskich aktorów na czele z Michaelem Fassbenderem oraz Vincentem Reaganem. W "dwójce" nie ma żadnej postaci, która potrafiłaby się w jakimkolwiek stopniu wyróżnić i wyjść poza sztywne, powierzchowne ramy scenariusza. Nie udało się zatrudnić żadnego aktora, który potrafiłby przekonać do siebie, uwiarygodnić opowieść i zapaść w pamięć. I, o dziwo, bryluje tutaj jedynie damska część obsady z Evą Green na czele, która bez wysiłku kradnie każdą scenę charyzmą swojej szalonej i żądnej krwi bohaterki. Podczas seansu sceny z nią są przyjemnością, i to nie tylko z uwagi na jej nietuzinkową urodę. Green świetnie przekonuje także w scenach walk, gdy dwoma mieczami sieje zniszczenie w szeregach wroga. Dobrze wtóruje jej Lena Headey w roli królowej Gorgo, która spełnia oczekiwania niektórych fanów, mając do roboty nieco więcej niż w 300.
Historia 300: Początek imperium jest prosta, przyjemna i pozbawiona fajerwerków. Nie ma co gloryfikować 300, bo tam także pod tym względem nie oferowano jakichś szczególnie wymyślnych i emocjonujących zawiłości. Obie części to lekkie produkcje rozrywkowe, których fabuła ma nie razić i stanowi usprawiedliwienie wszystkich wydarzeń. Tylko już scenariuszowo 300: Początek imperium na tle "jedynki" wypada gorzej. Poza brakiem interesujących postaci mamy zwyczajne dialogi (nic na poziomie 300), wtórność motywów (wątek ojca i syna) oraz jeden ogromny absurd, który w zamierzeniu miał być zabiegiem artystycznym (scena seksu).
Superprodukcja Noama Murro to przede wszystkim wspaniałe widowisko - diabelnie efektowne oraz okrutnie brutalne. Sceny akcji zrealizowano pomysłowo i z domieszką wyjątkowej kreatywności. Praca kamery cieszy podczas walk, bo slow motion wykorzystywane jest w odpowiednich momentach, by podkreślić wyśmienitą choreografię (aczkolwiek czasem nadużywano go w scenach, gdzie kompletnie nie było potrzebne). W tym elemencie Początek imperium oferuje to, co oferować powinien: krwawą i szalenie przyjemną rozrywkę. Niestety nawet pod względem wizualnym film ten wypada gorzej od 300, bo choć jest ładnie i efektownie, nie ma tutaj aż takiej uczty dla oka. W pierwszej części niektóre ujęcia żywcem wyjęte z komiksu Millera to było prawdziwe dzieło sztuki. Tutaj takich scen nie ma. Plus też za to, że w końcu w kinie zaoferowano widzom naprawdę świetnie zrealizowaną bitwę morską.
300: Początek imperium to film pod każdym względem słabszy od 300, ale pomimo swoich wad stanowi godną kontynuację, która zgodnie z oczekiwaniami oferuje lekką i krwawą rozrywkę. Wyraźnie pozostawiono sobie furtkę na ewentualną część trzecią, więc prawdopodobnie czeka widzów "Upadek imperium".