W ostatnich latach chyba żadnego innego komiksu z Marvela nie czytało się… wróć, nie oglądało się z taką fascynacją i zaangażowaniem. Silver Surfer. Czarny to niezwykły w warstwie graficznej hołd dla dwóch postaci - jednej rzeczywistej i jednej wymyślonej, komiksowej. Choć ta pierwsza i tak już od dawna sama z siebie funkcjonuje w sferze popkulturowego mitu.
Wiele lat temu, kiedy udało mi się zdobyć w końcu komiks
Silver Surfer. Przypowieści ze scenariuszem
Stana Lee i rysunkami Moebiusa wydany przez ™Semic , po pierwszej lekturze nie za bardzo wiedziałem, o co tyle hałasu, ale to przecież i dzisiaj (w porównaniu z innymi superbohaterskimi seriami) komiks mocno specyficzny. Zresztą wciąż mało mamy tego również specyficznego bohatera na polskim rynku komiksowym, ale przynajmniej dostępny jest wydany przez Egmont album
Silver Surfer. Przypowieści, dzięki któremu wreszcie w pełni doceniłem wspólne dzieło wspomnianych wyżej komiksowych gigantów. Teraz dostaliśmy album z podtytułem, który raczej nie pasuje do tytułowego bohatera, ale właśnie dlatego czyni ów komiks tak wyjątkowym.
Silver Surfer, czyli Norrin Radd z planety Zenn-La, był ulubionym bohaterem Stana Lee, tragiczną postacią o wielkim sercu i zarazem heroldem Galactusa, Pożeracza Światów. W krótkim komiksie ze scenariuszem
Donny’ego Catesa, rysunkami
Tradda Moore’a i (to ważne!) kolorami nieocenionego
Dave’a Stewarta, po kolejnej przygodzie, po kolejnej potyczce nasz bohater wpada do czarnej dziury, w której spotyka Knulla - Króla w Czerni, żyjącą planetę Ego i Galactusa w jego wcześniejszej formie, jako Galana. To w równym stopniu niezwykła przygoda i podróż duchowa, korespondująca z
Przypowieścią. Fabuła jest tu zatem na wskroś symboliczna, można powiedzieć, że pretekstowa, na szczęście nienachalna w swej patetyczności, co jest z pewnością zasługą Catesa. Scenarzysta ostatnio bardzo udanie bawi się innymi superbohaterami Marvela, choć w tym komiksie zależało mu przede wszystkim na złożeniu hołdu Stanowi Lee, o czym w prosty i piękny sposób napisał w bardzo osobistym posłowiu do komiksu.
Jednak równie dobrze ta historia mogłaby obyć się bez dymków z tekstem, bo ten album przede wszystkim się ogląda, a nie czyta. Można powiedzieć, że to, co kiedyś w Marvelu zapoczątkował Steve Ditko, i to, co kontynuował Jim Steranko, znalazło rozwinięcie i apogeum w wykreowanej przez Tradda Moore’a warstwie graficznej. Jeszcze w pierwszych zeszytach nie do końca pojmujemy, że twórcy zabierają nas w otchłań nieokiełznanej, ale w jakiś sposób również przyjaznej psychodelii, ale potem już nie ma odwrotu i kiedy po raz pierwszy widzimy na planszy Ego, rozdziawiamy buzię z wrażenia i tak już zostajemy do końca lektury.
To z pewnością jeden z najbardziej niezwykłych pokazów talentu nie tylko rysownika, ale też Dave'a Stewarta, który kolorystycznie po prostu odleciał, dając nam wizję kosmicznego Marvela, jakiej jeszcze nie było. Czekam na wydanie komiksu w większym formacie, jakieś artist edition, najlepiej z podziałem na wersję czarno-białą i kolorową, bez dymków, jedynie z obrazami, w których można się zanurzyć na długie chwile. Niezwykły album, który jest dowodem na to, że i w Marvelu co jakiś czas ukazują się wyjątkowe projekty, w których chodzi o coś więcej niż kolejne eventy i superbohaterskie rozpierduchy. Owszem, też dostajemy sceny kosmicznych starć, ale nie przesłaniają one tego, co w
Silver Surferze Czarnym jest najważniejsze. To niezwykle kolorowa podróż do jądra ciemności, w której główny bohater znajduje nagle niespożyte źródło światła. Z finałem, w którym zataczamy koło, żegnając się z tą historią i z Silver Surferem kadrem - nie mogło być inaczej - z
Przypowieści Stana Lee i
Moebiusa.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h