Cała historia Sydney i kota wygląda na odgrzewany kotlet oparty na ogranych stereotypach. Kot może jest uroczy i wzbudza sympatię, ale humoru w tym wszystkim niewiele. Realizacja motywu z budowaniem więzi pomiędzy Sydney i Księżniczką nie porywa i nie oferuje zbyt dużej liczby gagów. Jedynie parę momentów może wywołać uśmiech, ale reszta sprawia wrażenie wymuszonego i za bardzo sztucznego zabiegu, którym twórcy idą na łatwiznę, zapominając, że aby schematy działały, trzeba umieć się nimi bawić.
Lepiej wygląda rywalizacja Simona z nowym analitykiem, który wierzy w tworzenie reklam poprzedzonych badaniami i obliczeniami. Sam konflikt oferuje zabawne sceny, a kilka komicznych sytuacji działa wyśmienicie. Sukces wątku leży przede wszystkim w ukazaniu Simona, który przeżywa kryzys wiary we własne możliwości. Są w tym emocje i dobry, lekko poruszający pomysł na odzyskanie tego, do czego Simon nas przyzwyczaił. Kulminacją jest szalona, głupkowata, ale poprawna scena z prezentacją reklamy i tańcem. Gdzieś w tym wszystkim gubią się Andrew i Zach, którzy w tym odcinku nie mają nic specjalnego do roboty. The Crazy Ones działa najlepiej, gdy role rozśmieszania są podzielone po równo w obsadzie.
[video-browser playlist="635262" suggest=""]
Od razu zasugerowano nam też motyw przyszłego romansu Sydney z sąsiadem. To prawdopodobnie jest największe rozczarowanie odcinka, bo tak banalnych zabiegów twórcy serialu jeszcze nie stosowali. Nie ma w tym ani krzty humoru czy większego pomysłu na cokolwiek, co mogłoby pokazać jakiś potencjał na zabawną relację. Tym razem nie wychodzą także wpadki z planu, które nie są tak śmieszne jak w większości odcinków.
The Crazy Ones ratuje tak naprawdę Robin Williams, który robi wszystko, aby nadrabiać braki scenariusza, a gdyby nie on, ten serial dawno już zostałby anulowany. Pomimo czternastu odcinków twórcy nie potrafią ujednolicić konwencji i utrzymać równego poziomu.