Jest noc. Młoda dziewczyna trzymająca w ręku prosty krzyżyk wchodzi na wieżę i przez chwilę obserwuje Wrocław. Po jej policzku spływa kropelka. Łza? Deszcz? Następnego dnia jej ciału przypatruje się komisarz Warski, który w ten sposób rozpoczyna nową sprawę. Nie wie jeszcze, jak bardzo zagmatwana historia go czeka i ile kobiet stanie mu na drodze… ‌Sługi boże są trochę jak dziecko, które uczy się chodzić. Stąpa nierówno, co chwila się potyka, z czasem idzie mu coraz lepiej i wydawać by się mogło, że można je puścić w świat. Innym razem nabiera już zamachu, uznając, że może zrobić więcej, np. skręcić w prawo, i przez to upada z jeszcze większym hukiem. Szkoda, bo gdyby temu dziecku dać kogoś, kto by je lepiej poprowadził, to pisałabym o najlepszym polskim filmie tej jesieni. Problem zaczyna się u samego źródła, czyli pomysłu. Produkcja w zamyśle miała być ciężkim kryminałem niczym ze skandynawskich powieści. Mamy więc tu wszystko: uczciwego, lecz pełnego wad gliniarza, przemoc wobec kobiet, korupcję, powrót do przeszłości... Tylko szkoda, że wszystko jest schematyczne aż do bólu, a jak już nie ma tych denerwujących schematów, to pojawiają się pompatyczne dialogi i wszechogarniający mrok - czyli zamiast Nolanowskiego Batmana czeka nas znów Zack Snyder, który „chciałby, ale nie jest, więc nie może”. I wychodzi gniot. Tak film razi sztucznością i niepotrzebną pompatycznością. Co gorsza, scenarzyści popełnili błąd każdego nowicjusza dzieł kryminalnych – zamiast niczym mistrzyni Agatha Christie prowadzić do jak najbardziej zaskakującego i prostego rozwiązania, gmatwali fabułę, nakładając milion wątków, by tylko zaskoczyć widza. Przez to w filmie powstają różne absurdy, a gdy seans się kończy, widz odkrywa, że to wszystko nie miało większego sensu i całą sprawę kryminalną „ci źli” mogli załatwić prościej. Tak powstaje śmiech na sali. A śmiechu dla widzów było co nie miara. I tu trzeba wspomnieć o wadach scenariusza. Kiedy dialogi były całkiem naturalne, a postacie próbowały być sarkastyczne – wszystko działało. Gorzej jednak, niestety, było przy scenach romantycznych lub przy scenach pewnej znanej aktorki, o której później. W dodatku w pewnych momentach wylewała się ta pompatyczność – scenarzyści widocznie uznali, że proste, normalne rozmowy są za mało mroczne na ten film, przez co wyskakują różne kalki stosowane już tylko w telenowelach. W tej produkcji nie doświadczycie wymiany zdań w stylu „Co chcesz na obiad? Brokuły”. Nie, tutaj możecie bardziej liczyć na „Co chcesz na obiad? Prawdę”, a widz się zaczyna głowić, co to jest ta prawda i z czym to się je. Problemem są również pewne głupotki w scenariuszu. Ogólnie Wrocław to miasto nie tylko bardzo mroczne (co akurat jest zaletą), ale i bardzo bogate. Zwykłego policjanta stać na duże, przestronne mieszkanie – ale jak tu się dziwić, skoro wrocławska policja dostarcza takich cudeniek jak aplikacje otwierające hotelowe drzwi, komputery, które są zablokowane przez odcisk palca, i zatrudnia atrakcyjne psycholożki (nie wiadomo czemu nazywane „doktorami” - niestety, proszę państwa, lekarzem nie jest psycholog, tylko psychiatra), które posiadają dwupoziomowe mieszkania i zapraszają swoich pacjentów na drinki zamiast na terapię. Jako studentka psychologii mogę zdradzić, że tak to właśnie wygląda. Każdy psycholog ma własne dwupiętrowe mieszkanie i robi terapię w barach, bo czemuż by nie? No url Niestety sytuacji nie poprawiają wspomniani wyżej schematyczni bohaterowie. Komisarz Warski nie potrafi się zdecydować, kim jest – czy bardziej brytyjskim Lutherem, czy równie brytyjskim Bondem. Z jednej strony ma niekonwencjonalne metody, smutną przeszłość i problemy osobiste; z drugiej każda kobieta ma ochotę przed nim się rozebrać, a sprzęty policyjne ma on takie, że Bond może tylko zazdrośnie tupnąć nóżką. Ogólnie dobry chłop z tego naszego Warskiego, szkoda tylko, że wchodzi w ten schemat dobrego, ale nieszczęśliwego policjanta, którego charakteryzują: nałóg, okropny charakter i strata żony (przez rozwód/śmierć). Inne postacie nie są lepsze. Kantor Jan to ten dziwny facet, który ma być głównym podejrzanym, choć wszyscy wiedzą, że nikogo nie zamordował – tylko taką świnią jest. Ana Wittesch ma występować jako ta młoda z własnymi demonami, ale jest po prostu głupia i w porównaniu z Warskim nie ma charakteru. Reszta bohaterów jest albo nieistotna, albo zła i przebrzydła do szpiku kości, więc nie ma co opowiadać. Jedynym wyjątkiem jest Joanna Stanisz, grana przez Małgorzatę Foremniak, ale cóż z tego, skoro aktorka położyła tę rolę wręcz okropnie? I tu niestety wychodzi na wierzch ta smutna prawda. Jako osoba bardzo tolerancyjna jestem w stanie wytrzymać wszystkie powyższe wady. Ot, powstał średni kryminałek. Trudno. Ale Małgorzata Foremniak zrobiła wszystko, by ten film był koszmarny. Nie dość, że zupełnie zniszczyła najciekawszą postać, to jeszcze grała w sposób przypominający Trudne sprawy. Tak, to już nie była słodka, trochę głupiutka sztuczność seriali TVN-owskich. To była amatorszczyzna i nieważne, co ta aktorka robiła – nawet jej „Cześć!” doprowadzało widownię do śmiechu. Szkoda, bo dobrze zagrana Joanna Stanisz mogłaby uratować ten film, a niestety okazała się gwoździem do trumny. Największe gratulacje należą się Bartłomiejowi Topie. To jest aktor przez olbrzymie „A”, który tchnął życie w tę schematyczną postać. Obawiam się, że z innym aktorem komisarz Warski bolałby bardziej, z Topą ogląda się go jednak przyjemnie. Wielkie brawa dla tego aktora i chapeau bas. Świetny jest też w swojej roli Adam Woronowicz, dla którego można tak naprawdę obejrzeć ten film. Henryk Talar jest odpowiednio przyjazny jako proboszcz Witecki. Niestety trochę mieszane uczucia mam co do Krzysztofa Stelmaszyka i Julii Kijowskiej – coś jakby nie zagrało. Choć z Julią Kijowską jest taki problem, czy niemrawość i dziwność jej bohaterki była wymuszona scenariuszem, czy wizją, czy wyszło to zwyczajnie z aktorki. Wrocław w tym filmie przypomina Londyn w Luther i szczerze powiedziawszy, wiele mu stolica Wielkiej Brytanii może pozazdrościć. I bardzo dobrze – kryminał potrzebuje mrocznego miejsca, a to się udało. Wielkie brawa dla operatora Mikołaja Łebkowskiego i jego zdjęć, które nie dość, że są małymi dziełami sztuki (KAŻDY kadr), to jeszcze wprowadzają nastrój grozy. Właśnie ten klimat, te zwroty akcji (choć patrząc na zakończenie – niestety mało co z tego wychodzi) naprawiają tę produkcję. Nigdy nie myślałam, że „siała baba mak” może wywołać we mnie ciarki. Sporo ten film zawdzięcza również świetnie dobranej muzyce – nieraz ciężkiej, ale ostrej, która zostaje z widzem nawet po seansie. Reasumując – to mógł być dobry film. Gdyby jakiś specjalista wziął scenariusz, powykreślał zagmatwaną intrygę i usunął niektóre wątki, upraszczając tym fabułę - byłoby lepiej. Jakby zamiast Małgorzaty Foremniak wybrano aktorkę, która bardziej by się dopasowała do roli - byłoby jeszcze lepiej. Gdyby było mniej czarnych charakterów, a zamiast tego stworzono by jednego dobrego – film byłby wspaniały. Niestety mamy do czynienia z obrazem naprawdę nierównym. Czy jednak koszmarnym? Nie, jest on zwyczajnie średni. Wiele można by było przeboleć, gdyby poprawiono te najgorsze elementy, czyli dialogi i (z bólem stwierdzam) Małgorzatę Foremniak. Niestety wyszedł film bardziej „dla beki” niż do oglądania. Szkoda.
fot. Agora
Książka Sługi boże jest już w księgarniach.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj