Sługi boże: Im nawet cud nie pomoże – recenzja filmu
Data premiery w Polsce: 16 września 2016„Jaki koszmarny film!” - krzyknęła kobieta wychodząca z seansu i zaśmiała się razem z koleżanką, a ja poczułam, że robi mi się smutno. Bo to był film, nad którym naprawdę można by było piać z zachwytu. Niestety – tylko można by.
„Jaki koszmarny film!” - krzyknęła kobieta wychodząca z seansu i zaśmiała się razem z koleżanką, a ja poczułam, że robi mi się smutno. Bo to był film, nad którym naprawdę można by było piać z zachwytu. Niestety – tylko można by.
Jest noc. Młoda dziewczyna trzymająca w ręku prosty krzyżyk wchodzi na wieżę i przez chwilę obserwuje Wrocław. Po jej policzku spływa kropelka. Łza? Deszcz? Następnego dnia jej ciału przypatruje się komisarz Warski, który w ten sposób rozpoczyna nową sprawę. Nie wie jeszcze, jak bardzo zagmatwana historia go czeka i ile kobiet stanie mu na drodze…
Sługi boże są trochę jak dziecko, które uczy się chodzić. Stąpa nierówno, co chwila się potyka, z czasem idzie mu coraz lepiej i wydawać by się mogło, że można je puścić w świat. Innym razem nabiera już zamachu, uznając, że może zrobić więcej, np. skręcić w prawo, i przez to upada z jeszcze większym hukiem. Szkoda, bo gdyby temu dziecku dać kogoś, kto by je lepiej poprowadził, to pisałabym o najlepszym polskim filmie tej jesieni.
Problem zaczyna się u samego źródła, czyli pomysłu. Produkcja w zamyśle miała być ciężkim kryminałem niczym ze skandynawskich powieści. Mamy więc tu wszystko: uczciwego, lecz pełnego wad gliniarza, przemoc wobec kobiet, korupcję, powrót do przeszłości... Tylko szkoda, że wszystko jest schematyczne aż do bólu, a jak już nie ma tych denerwujących schematów, to pojawiają się pompatyczne dialogi i wszechogarniający mrok - czyli zamiast Nolanowskiego Batmana czeka nas znów Zack Snyder, który „chciałby, ale nie jest, więc nie może”. I wychodzi gniot. Tak film razi sztucznością i niepotrzebną pompatycznością. Co gorsza, scenarzyści popełnili błąd każdego nowicjusza dzieł kryminalnych – zamiast niczym mistrzyni Agatha Christie prowadzić do jak najbardziej zaskakującego i prostego rozwiązania, gmatwali fabułę, nakładając milion wątków, by tylko zaskoczyć widza. Przez to w filmie powstają różne absurdy, a gdy seans się kończy, widz odkrywa, że to wszystko nie miało większego sensu i całą sprawę kryminalną „ci źli” mogli załatwić prościej. Tak powstaje śmiech na sali.
A śmiechu dla widzów było co nie miara. I tu trzeba wspomnieć o wadach scenariusza. Kiedy dialogi były całkiem naturalne, a postacie próbowały być sarkastyczne – wszystko działało. Gorzej jednak, niestety, było przy scenach romantycznych lub przy scenach pewnej znanej aktorki, o której później. W dodatku w pewnych momentach wylewała się ta pompatyczność – scenarzyści widocznie uznali, że proste, normalne rozmowy są za mało mroczne na ten film, przez co wyskakują różne kalki stosowane już tylko w telenowelach. W tej produkcji nie doświadczycie wymiany zdań w stylu „Co chcesz na obiad? Brokuły”. Nie, tutaj możecie bardziej liczyć na „Co chcesz na obiad? Prawdę”, a widz się zaczyna głowić, co to jest ta prawda i z czym to się je.
Problemem są również pewne głupotki w scenariuszu. Ogólnie Wrocław to miasto nie tylko bardzo mroczne (co akurat jest zaletą), ale i bardzo bogate. Zwykłego policjanta stać na duże, przestronne mieszkanie – ale jak tu się dziwić, skoro wrocławska policja dostarcza takich cudeniek jak aplikacje otwierające hotelowe drzwi, komputery, które są zablokowane przez odcisk palca, i zatrudnia atrakcyjne psycholożki (nie wiadomo czemu nazywane „doktorami” - niestety, proszę państwa, lekarzem nie jest psycholog, tylko psychiatra), które posiadają dwupoziomowe mieszkania i zapraszają swoich pacjentów na drinki zamiast na terapię. Jako studentka psychologii mogę zdradzić, że tak to właśnie wygląda. Każdy psycholog ma własne dwupiętrowe mieszkanie i robi terapię w barach, bo czemuż by nie?
Niestety sytuacji nie poprawiają wspomniani wyżej schematyczni bohaterowie. Komisarz Warski nie potrafi się zdecydować, kim jest – czy bardziej brytyjskim Lutherem, czy równie brytyjskim Bondem. Z jednej strony ma niekonwencjonalne metody, smutną przeszłość i problemy osobiste; z drugiej każda kobieta ma ochotę przed nim się rozebrać, a sprzęty policyjne ma on takie, że Bond może tylko zazdrośnie tupnąć nóżką. Ogólnie dobry chłop z tego naszego Warskiego, szkoda tylko, że wchodzi w ten schemat dobrego, ale nieszczęśliwego policjanta, którego charakteryzują: nałóg, okropny charakter i strata żony (przez rozwód/śmierć). Inne postacie nie są lepsze. Kantor Jan to ten dziwny facet, który ma być głównym podejrzanym, choć wszyscy wiedzą, że nikogo nie zamordował – tylko taką świnią jest. Ana Wittesch ma występować jako ta młoda z własnymi demonami, ale jest po prostu głupia i w porównaniu z Warskim nie ma charakteru. Reszta bohaterów jest albo nieistotna, albo zła i przebrzydła do szpiku kości, więc nie ma co opowiadać. Jedynym wyjątkiem jest Joanna Stanisz, grana przez Małgorzatę Foremniak, ale cóż z tego, skoro aktorka położyła tę rolę wręcz okropnie? I tu niestety wychodzi na wierzch ta smutna prawda. Jako osoba bardzo tolerancyjna jestem w stanie wytrzymać wszystkie powyższe wady. Ot, powstał średni kryminałek. Trudno. Ale Małgorzata Foremniak zrobiła wszystko, by ten film był koszmarny. Nie dość, że zupełnie zniszczyła najciekawszą postać, to jeszcze grała w sposób przypominający Trudne sprawy. Tak, to już nie była słodka, trochę głupiutka sztuczność seriali TVN-owskich. To była amatorszczyzna i nieważne, co ta aktorka robiła – nawet jej „Cześć!” doprowadzało widownię do śmiechu. Szkoda, bo dobrze zagrana Joanna Stanisz mogłaby uratować ten film, a niestety okazała się gwoździem do trumny.
Największe gratulacje należą się Bartłomiejowi Topie. To jest aktor przez olbrzymie „A”, który tchnął życie w tę schematyczną postać. Obawiam się, że z innym aktorem komisarz Warski bolałby bardziej, z Topą ogląda się go jednak przyjemnie. Wielkie brawa dla tego aktora i chapeau bas. Świetny jest też w swojej roli Adam Woronowicz, dla którego można tak naprawdę obejrzeć ten film. Henryk Talar jest odpowiednio przyjazny jako proboszcz Witecki. Niestety trochę mieszane uczucia mam co do Krzysztofa Stelmaszyka i Julii Kijowskiej – coś jakby nie zagrało. Choć z Julią Kijowską jest taki problem, czy niemrawość i dziwność jej bohaterki była wymuszona scenariuszem, czy wizją, czy wyszło to zwyczajnie z aktorki.
Wrocław w tym filmie przypomina Londyn w Luther i szczerze powiedziawszy, wiele mu stolica Wielkiej Brytanii może pozazdrościć. I bardzo dobrze – kryminał potrzebuje mrocznego miejsca, a to się udało. Wielkie brawa dla operatora Mikołaja Łebkowskiego i jego zdjęć, które nie dość, że są małymi dziełami sztuki (KAŻDY kadr), to jeszcze wprowadzają nastrój grozy. Właśnie ten klimat, te zwroty akcji (choć patrząc na zakończenie – niestety mało co z tego wychodzi) naprawiają tę produkcję. Nigdy nie myślałam, że „siała baba mak” może wywołać we mnie ciarki. Sporo ten film zawdzięcza również świetnie dobranej muzyce – nieraz ciężkiej, ale ostrej, która zostaje z widzem nawet po seansie.
Reasumując – to mógł być dobry film. Gdyby jakiś specjalista wziął scenariusz, powykreślał zagmatwaną intrygę i usunął niektóre wątki, upraszczając tym fabułę - byłoby lepiej. Jakby zamiast Małgorzaty Foremniak wybrano aktorkę, która bardziej by się dopasowała do roli - byłoby jeszcze lepiej. Gdyby było mniej czarnych charakterów, a zamiast tego stworzono by jednego dobrego – film byłby wspaniały. Niestety mamy do czynienia z obrazem naprawdę nierównym. Czy jednak koszmarnym? Nie, jest on zwyczajnie średni. Wiele można by było przeboleć, gdyby poprawiono te najgorsze elementy, czyli dialogi i (z bólem stwierdzam) Małgorzatę Foremniak. Niestety wyszedł film bardziej „dla beki” niż do oglądania. Szkoda.
Książka Sługi boże jest już w księgarniach.
Źródło: zdjęcie główne: Agora
Poznaj recenzenta
Anna OlechowskaKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1965, kończy 59 lat
ur. 1984, kończy 40 lat
ur. 1967, kończy 57 lat
ur. 1989, kończy 35 lat
ur. 1988, kończy 36 lat