Dwa kolejne epizody serialu mijają bardzo przyjemnie, a zabiegi montażowe i niespodzianki, jakie tym razem przyszykowali twórcy, są doprawdy miłym zaskoczeniem.
W porównaniu do poprzednich epizodów, odcinek 5 można nazwać prawdziwie szalonym. Bynajmniej nie z uwagi na fabułę – w końcu tutaj cały czas toczy się życie codzienne, dalekie od ideału – ale ze względu na montaż i sam pomysł. Twórcy postawili na realizację trzech krótkich scenariuszy, z których każdy stał się alternatywną wersją dnia głównej bohaterki. To wyraźne nawiązanie do Lola rennt w reżyserii Toma Tykwera – nawet włosy Bridgette pomalowano na czerwono w scenach, w których pędzi przez miasto. Jednak w przeciwieństwie do filmu ranga wydarzenia jest zdecydowanie mniejsza – dziewczyna walczy o odnalezienie pandy, co nie zagraża niczyjemu życiu. Jednak z drugiej strony jej postawa jest godna podziwu – pluszowy miś staje się dla niej priorytetem i prawdziwą misją, byleby tylko zobaczyć uśmiech na twarzy syna. Budzi to bardzo ciepłe emocje i naprawdę przyjemnie patrzy się na takie sceny.
Zastanawiając się nad tym, do czego prowadzi taka, a nie inna kompozycja odcinka, nie sposób dojść do dość oczywistego wniosku, jakim jest przesłanie „zgoda buduje”. W trzech możliwych scenariuszach, które zostały uruchomione przez retrospekcje Bridgette, ginął ktoś ważny – Rafi, jej matka, a koniec końców i ona. Dopiero bezproblemowe wpuszczenie chłopaka do domu – bez focha o to, że ostatnio ochrzcił dziecko – pozwoliło bohaterom uniknąć niechybnej tragedii. Trudno tak naprawdę poprawnie zinterpretować ten odcinek, ponieważ Bridgette nie dała po sobie poznać, że kolejne wersje wydarzeń w ogóle do niej docierają. Gdy kończyła się pierwsza, zaczynała się druga, a ona nie wynosiła z poprzedniej żadnych lekcji. Wydaje mi się, że takie uatrakcyjnienie epizodu było dedykowane wyłącznie wiadomości widza. Nie narzekam, choć odcinek w kółko był o tym samym, oglądało się to wyjątkowo dobrze. Fajne wyróżnienie na tle poprzednich i (póki co) następnych – w kolejnym odcinku mamy do czynienia ponownie z regularną, ciągłą fabułą. Jednak można tu wyróżnić mecz koszykówki – gdy Bridgette wchodzi na salę, rozpoczyna się świetna choreografia zawodniczek z piłkami, co również wypada ciekawie. Ktoś włożył w to bardzo dużo pracy. Poprzez takie detale widać, że do serialu nie podchodzono z obojętnością i nawet zwykły mecz udowadnia, że szkoda czasu na bylejakość. Duży plus za konstrukcję tej sceny.
Twórcy w ciągu retrospekcji i gonitw odcinka piątego przemycali ciekawe treści na temat poszczególnych bohaterów. Nie szkodzi, że ci drugoplanowi mieli dla siebie zaledwie po kilka minut – dzięki pokazaniu konkretnych czynów można nieco bardziej dobudować sobie ich wizerunek. Dla przykładu: Eliza okazuje się pewną siebie dziewczyną, nad którą w dzieciństwie stał surowy ojciec. Za sprawą krótkiej sceny po grzybkach halucynkach łatwo wywnioskować, iż rodzic budził w niej kompleksy i zabraniał zajadania się przekąskami. To stawia tę postać w zupełnie innym świetle i jednocześnie argumentuje jej postawę z minionych odcinków – teraz objadanie stało się jej sposobem na życie, co jest indywidualną formą buntu przeciwko oczekiwaniom ojca. Ważny temat, w dodatku inteligentnie i nienachalnie poruszony.
Podobnie sytuacja wygląda z samą Ally, która w scenie z wyjącym alarmem odsłania przed nami swoją prawdziwą, zaborczą naturę. Jednak jeśli o nią chodzi, znacznie więcej na ten temat mówi epizod 6. Widząc bohaterkę przykutą do łóżka i dyrygującą swoimi „przyjaciółmi” jak służbą, od razu nabieramy przekonania o tym, że jest to osoba zepsuta. Liczy się dla niej tylko majątek i wygląd, ma za złe życiu, że zmusiło ją do rodzenia dziecka... Bardzo się dziwię, dlaczego Bridgette jest w nią tak zapatrzona – pędzi na każde zawołanie Ally i nie jest w stanie jej odmówić. W momencie pościgu za pandą dała się porwać na nadprogramowe udzielanie korepetycji, a gdy spieszyła się na mecz, to oczywiście zahaczyła o dom kobiety, by przykleić jej odlepiający się plaster. To kompletnie niezdrowa relacja i liczę, że temat zostanie zgłębiony. W tych scenach Bridgette bardzo u mnie traci, a jej uległość zupełnie mi się nie zgadza z jej pewnym siebie i stanowczym wizerunkiem, jaki prezentuje wobec kogokolwiek innego. Musi za tym stać coś więcej.
Twórcy serialu bardzo zręcznie posługują się porównaniami, w dodatku takimi, które nie wymagają słów. Zestawianie ze sobą kadrów w takiej, a nie innej kolejności prezentuje bohaterów tak, by odczuwać wobec nich konkretne emocje. W związku z tym po kalekiej Ally na ekranie pojawia się niedoskonała i otyła Tutu, próbująca wcisnąć się w piękną sukienkę. Podczas gdy ta pierwsza jęczy i narzeka, jakie to życie jest ciężkie, druga uśmiecha się, patrząc w lustro – czym dla mnie wygrywa. Co z tego, że ma brzuszek i siwe włosy? Zamierza spotkać się po latach ze swoją dawną miłością i żadne mankamenty urody nie zepsują jej nastroju. Świetna postawa, za co Tutu ma u mnie plusa. Przy okazji w końcu doczekałam się krótkiej genezy tatuażu. Szkoda tylko, że Wong jednym prostym zabiegiem usunięcia zrujnował wszystkie bajeczne wizje kobiety – w tym momencie i mnie zrobiło się przykro.
W ostatnich odcinkach więcej czasu ekranowego dostaje również sam Rafi. Dowiadujemy się o jego relacji z obojętną matką, a także widzimy w momentach słabości. Ten wątek daje mi dodatkowe nadzieje, jeśli chodzi o serial SMILF – wcześniej oceniłam chłopaka jako chodzący stereotyp, nie mający nic do zaoferowania fabule. Teraz jednak doskonale widać, że każda z postaci ma swoją drugą twarz i tylko czeka na to, by pokazać ją widzom. Serial jest jak gra, w której odsłania się coraz więcej kart. Stopniowe budowanie sylwetek kolejnych bohaterów sprzyja mojej empatii wobec nich. Jest bardzo dobrze i jestem naprawdę pozytywnie zaskoczona, zwłaszcza gdy przypomnę sobie kiepski odcinek pilotowy.
Niesmak wzbudziła we mnie jedynie scena sikania na nagrobki. Widać, że twórcy starają się być równie przebojowi i nieschematyczni, co sama bohaterka. W związku z tym czasem pokuszą się o jakąś kontrowersyjną scenę. Podobnie zresztą było w przypadku pocałunku Rafiego z księdzem, jednak to nie biło aż tak po oczach i zostało przedstawione dość subtelnie. Nagrobki naginają pewną granicę i nie uważam, by ta scena była do czegokolwiek potrzebna. Po prostu razi, zniechęca i nie wnosi do fabuły zupełnie nic – o tym, że Tutu miała żal do swojej matki, naprawdę można było poinformować na szereg innych sposobów.
Serial idzie do przodu dziarskim krokiem, a każdy kolejny odcinek to nowe niespodzianki. Zarówno epizod 5, jak i 6 świetnie pokazują, że nie ocenia się książki po okładce i potrzeba czasu na to, by nabrać tempa. Póki co ogląda się to przyjemnie i z zainteresowaniem – czegóż chcieć więcej?