SMILF: sezon 1, odcinek 5 i 6 – recenzja
Dwa kolejne epizody serialu mijają bardzo przyjemnie, a zabiegi montażowe i niespodzianki, jakie tym razem przyszykowali twórcy, są doprawdy miłym zaskoczeniem.
Dwa kolejne epizody serialu mijają bardzo przyjemnie, a zabiegi montażowe i niespodzianki, jakie tym razem przyszykowali twórcy, są doprawdy miłym zaskoczeniem.
W porównaniu do poprzednich epizodów, odcinek 5 można nazwać prawdziwie szalonym. Bynajmniej nie z uwagi na fabułę – w końcu tutaj cały czas toczy się życie codzienne, dalekie od ideału – ale ze względu na montaż i sam pomysł. Twórcy postawili na realizację trzech krótkich scenariuszy, z których każdy stał się alternatywną wersją dnia głównej bohaterki. To wyraźne nawiązanie do Lola rennt w reżyserii Toma Tykwera – nawet włosy Bridgette pomalowano na czerwono w scenach, w których pędzi przez miasto. Jednak w przeciwieństwie do filmu ranga wydarzenia jest zdecydowanie mniejsza – dziewczyna walczy o odnalezienie pandy, co nie zagraża niczyjemu życiu. Jednak z drugiej strony jej postawa jest godna podziwu – pluszowy miś staje się dla niej priorytetem i prawdziwą misją, byleby tylko zobaczyć uśmiech na twarzy syna. Budzi to bardzo ciepłe emocje i naprawdę przyjemnie patrzy się na takie sceny.
Zastanawiając się nad tym, do czego prowadzi taka, a nie inna kompozycja odcinka, nie sposób dojść do dość oczywistego wniosku, jakim jest przesłanie „zgoda buduje”. W trzech możliwych scenariuszach, które zostały uruchomione przez retrospekcje Bridgette, ginął ktoś ważny – Rafi, jej matka, a koniec końców i ona. Dopiero bezproblemowe wpuszczenie chłopaka do domu – bez focha o to, że ostatnio ochrzcił dziecko – pozwoliło bohaterom uniknąć niechybnej tragedii. Trudno tak naprawdę poprawnie zinterpretować ten odcinek, ponieważ Bridgette nie dała po sobie poznać, że kolejne wersje wydarzeń w ogóle do niej docierają. Gdy kończyła się pierwsza, zaczynała się druga, a ona nie wynosiła z poprzedniej żadnych lekcji. Wydaje mi się, że takie uatrakcyjnienie epizodu było dedykowane wyłącznie wiadomości widza. Nie narzekam, choć odcinek w kółko był o tym samym, oglądało się to wyjątkowo dobrze. Fajne wyróżnienie na tle poprzednich i (póki co) następnych – w kolejnym odcinku mamy do czynienia ponownie z regularną, ciągłą fabułą. Jednak można tu wyróżnić mecz koszykówki – gdy Bridgette wchodzi na salę, rozpoczyna się świetna choreografia zawodniczek z piłkami, co również wypada ciekawie. Ktoś włożył w to bardzo dużo pracy. Poprzez takie detale widać, że do serialu nie podchodzono z obojętnością i nawet zwykły mecz udowadnia, że szkoda czasu na bylejakość. Duży plus za konstrukcję tej sceny.
Twórcy w ciągu retrospekcji i gonitw odcinka piątego przemycali ciekawe treści na temat poszczególnych bohaterów. Nie szkodzi, że ci drugoplanowi mieli dla siebie zaledwie po kilka minut – dzięki pokazaniu konkretnych czynów można nieco bardziej dobudować sobie ich wizerunek. Dla przykładu: Eliza okazuje się pewną siebie dziewczyną, nad którą w dzieciństwie stał surowy ojciec. Za sprawą krótkiej sceny po grzybkach halucynkach łatwo wywnioskować, iż rodzic budził w niej kompleksy i zabraniał zajadania się przekąskami. To stawia tę postać w zupełnie innym świetle i jednocześnie argumentuje jej postawę z minionych odcinków – teraz objadanie stało się jej sposobem na życie, co jest indywidualną formą buntu przeciwko oczekiwaniom ojca. Ważny temat, w dodatku inteligentnie i nienachalnie poruszony.
Podobnie sytuacja wygląda z samą Ally, która w scenie z wyjącym alarmem odsłania przed nami swoją prawdziwą, zaborczą naturę. Jednak jeśli o nią chodzi, znacznie więcej na ten temat mówi epizod 6. Widząc bohaterkę przykutą do łóżka i dyrygującą swoimi „przyjaciółmi” jak służbą, od razu nabieramy przekonania o tym, że jest to osoba zepsuta. Liczy się dla niej tylko majątek i wygląd, ma za złe życiu, że zmusiło ją do rodzenia dziecka... Bardzo się dziwię, dlaczego Bridgette jest w nią tak zapatrzona – pędzi na każde zawołanie Ally i nie jest w stanie jej odmówić. W momencie pościgu za pandą dała się porwać na nadprogramowe udzielanie korepetycji, a gdy spieszyła się na mecz, to oczywiście zahaczyła o dom kobiety, by przykleić jej odlepiający się plaster. To kompletnie niezdrowa relacja i liczę, że temat zostanie zgłębiony. W tych scenach Bridgette bardzo u mnie traci, a jej uległość zupełnie mi się nie zgadza z jej pewnym siebie i stanowczym wizerunkiem, jaki prezentuje wobec kogokolwiek innego. Musi za tym stać coś więcej.
Twórcy serialu bardzo zręcznie posługują się porównaniami, w dodatku takimi, które nie wymagają słów. Zestawianie ze sobą kadrów w takiej, a nie innej kolejności prezentuje bohaterów tak, by odczuwać wobec nich konkretne emocje. W związku z tym po kalekiej Ally na ekranie pojawia się niedoskonała i otyła Tutu, próbująca wcisnąć się w piękną sukienkę. Podczas gdy ta pierwsza jęczy i narzeka, jakie to życie jest ciężkie, druga uśmiecha się, patrząc w lustro – czym dla mnie wygrywa. Co z tego, że ma brzuszek i siwe włosy? Zamierza spotkać się po latach ze swoją dawną miłością i żadne mankamenty urody nie zepsują jej nastroju. Świetna postawa, za co Tutu ma u mnie plusa. Przy okazji w końcu doczekałam się krótkiej genezy tatuażu. Szkoda tylko, że Wong jednym prostym zabiegiem usunięcia zrujnował wszystkie bajeczne wizje kobiety – w tym momencie i mnie zrobiło się przykro.
W ostatnich odcinkach więcej czasu ekranowego dostaje również sam Rafi. Dowiadujemy się o jego relacji z obojętną matką, a także widzimy w momentach słabości. Ten wątek daje mi dodatkowe nadzieje, jeśli chodzi o serial SMILF – wcześniej oceniłam chłopaka jako chodzący stereotyp, nie mający nic do zaoferowania fabule. Teraz jednak doskonale widać, że każda z postaci ma swoją drugą twarz i tylko czeka na to, by pokazać ją widzom. Serial jest jak gra, w której odsłania się coraz więcej kart. Stopniowe budowanie sylwetek kolejnych bohaterów sprzyja mojej empatii wobec nich. Jest bardzo dobrze i jestem naprawdę pozytywnie zaskoczona, zwłaszcza gdy przypomnę sobie kiepski odcinek pilotowy.
Niesmak wzbudziła we mnie jedynie scena sikania na nagrobki. Widać, że twórcy starają się być równie przebojowi i nieschematyczni, co sama bohaterka. W związku z tym czasem pokuszą się o jakąś kontrowersyjną scenę. Podobnie zresztą było w przypadku pocałunku Rafiego z księdzem, jednak to nie biło aż tak po oczach i zostało przedstawione dość subtelnie. Nagrobki naginają pewną granicę i nie uważam, by ta scena była do czegokolwiek potrzebna. Po prostu razi, zniechęca i nie wnosi do fabuły zupełnie nic – o tym, że Tutu miała żal do swojej matki, naprawdę można było poinformować na szereg innych sposobów.
Serial idzie do przodu dziarskim krokiem, a każdy kolejny odcinek to nowe niespodzianki. Zarówno epizod 5, jak i 6 świetnie pokazują, że nie ocenia się książki po okładce i potrzeba czasu na to, by nabrać tempa. Póki co ogląda się to przyjemnie i z zainteresowaniem – czegóż chcieć więcej?
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe
Poznaj recenzenta
Michalina ŁawickaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat