Już w poprzednich recenzjach pisałem, że Back in the game ma potencjał ukryty zarówno w historii, jak i w dobrych aktorach. Twórcy raz dawali nadzieję na coś lepszego, żeby chwilę później znowu spuścić z tonu. Serial był nierówny i opierał się na schematach, ale wciąż pozostawał zabawny. To jednak za mało.
W szóstym odcinku bohaterowie przygotowują się do imprezy halloweenowej. Terry chciałaby spędzić ten czas tradycyjnie z synem, ale gdy pojawia się nielubiana przez nią koleżanka ze szkoły średniej, plany się zmieniają. Bohaterka w końcu pokazuje swoją bardzo kobiecą stronę. Jej rywalizacja ze starą znajomą jest jednak zbyt drętwa i oparta na już wspomnianych schematach. Chyba każdy widział gdzieś scenę oblania ubrania na imprezie "niby przypadkiem". To zwykła nuda.
[video-browser playlist="634050" suggest=""]
Z drugiej strony ciekawie rozwija się wątek drużyny. Zawodnicy zaczynają działać razem. Na Halloween przygotowali zasadzkę na swoich prześladowców - i ta scena wypada naprawdę zabawnie. Szkoda, że scenarzyści tak po macoszemu traktują ten wątek. To właśnie małolaty na boisku dodają serialowi świeżości i oddechu, a nam masę uśmiechu.
Cannon… jak to Cannon. Dogryza wszystkim, choć tym razem jest bardziej melancholijny ze względu na wspomnienie swojej żony. Nie przeszkadza mu to jednak w ganianiu z bejsbolem po cmentarzu.
Odcinek "Night Games" nie różni się właściwie wiele od poprzednich i także bazuje na utartych motywach. Szkoda, bo serial balansuje na granicy pomiędzy odgrzewanymi kotletami a świeżością i nowością. Scenarzyści nie znaleźli jednak klucza do rozwiązania tego problemu.
Autor prowadzi bloga Koziolkuj.pl