Peter Parker (Tom Holland) właśnie wrócił do domu po tym jak stoczył u boku Iron Mana (Robert Downey Jr.) walkę z Kapitanem Ameryką w czasie Wojny bohaterów. Stark zostawia mu nowy strój i każe czekać na sygnał od Avengers. Jak łatwo się domyślić, to nie nastąpi szybko. Może nawet wcale. Tym czasem w Nowym Jorku pojawia się nowy gang posługujący się bronią niepochodzącą z naszej planety. Na jej czele stoi Adrian Toomes (Michael Keaton), biznesmen, który ma już dość tego, że bogatsi od niego traktują go jak popychadło. Wszystko wskazuje na to, że spotkanie z nim będzie chrztem bojowym pajączka, mającym pokazać, czy może nazywać się superbohaterem i dołączyć do reszty herosów.
Reżyser Jon Watts postanowił podejść do opowieści o Spider-Manie w zupełnie inny sposób niż jego poprzednicy. Zrezygnował z origin story i rozpoczął historię w momencie, w którym kończy się Captain America: Civil War. Jest to bardzo dobre posunięcie, ponieważ widzowie są już chyba znudzeni oglądaniem sekwencji, w których Parker zostaje ugryziony przez pająka i uczy się korzystać z nowo nabytych mocy. Ten zabieg przyśpiesza też całą akcję. Dostajemy już świadomego swoich możliwości bohatera, który stoi na straży porządku w mieście: walczy ze złodziejami rowerów, samochodów czy wymierza sprawiedliwość drobnym rzezimieszkom. Od czegoś trzeba zacząć. Poza tym wiedzie normalne życie nastolatka. Zbiera siły do olimpiady szkolnej, przygotowuje się do potańcówki. Taki zwykły chłopak, tylko z niezwykłymi umiejętnościami.
Tom Holland w głównej roli jest świetny. Posiada to Parkerowe poczucie humoru. Nie szczędzi sarkastycznych uwag swoim przeciwnikom. Jego charakter jest bardzo zbliżony do tego, jaki znamy z kart komiksu. Dobrze też sprawdza się uwolnienie głównego bohatera od poczucia winy, że zaniedbuje swoje życie prywatne na rzecz bycia superbohaterem. Młody Parker jeszcze nie ma tych rozterek. Cieszy się ze swoich mocy i bawi się nimi. By nie był samotny w tej zabawie dostaje nawet pomocnika, który poznaje jego tożsamość. To jego kolega z klasy – Ned. Czy jest on potrzebny w tej opowieści to już sprawa dyskusyjna. Dla mnie wprowadzenie tej postaci dla celów komediowych jest zbędne, ale nie psuje głównego odbioru, nie rozwleka też innych wątków. Po prostu pojawia się w niektórych scenach, by rozładować napięcie.
Genialny jest również Michael Keaton jako Toomes. Dostajemy bohatera, którego motywację nareszcie można zrozumieć. Nie ma jakiejś wendety przeciwko całemu światu. Nie chce też nim zawładnąć. Kieruje nim czysta chęć zysku i zadbania o finansowe bezpieczeństwo własnej rodziny. Przez lata starał się być biznesmanem, ale świat nim pomiatał. Gdy teraz widzi okazję, by się wzbogacić, chwyta ją. Nie ma też jakiejś frajdy z krzywdzenia cywilów. Stara się wręcz tego unikać. Interesują go pieniądze, a nie znęcanie się nad resztą świata. Keaton świetnie nadaje się na takiego bohatera. Jego kreacja jest trochę zbliżona do Ray’a Kroc’a z The Founder.
W Spider-Man: Homecoming nie dostajemy Petera Parkera, którego znamy z komiksów wydawanych u nas w lach 90. To nawet nie jest ten Spider-Man z komiksów Egmontu. To nowa współczesna wersja. Ten bohater został pozbawiony dualizmu. On nie marzy o tym, by być zwykłym nastolatkiem, randkować czy bawić się z przyjaciółmi. Z całych sił stara się być wielkim bohaterem, członkiem Avengers. To go motywuje do dalszego działania. Dzieje się tak, gdyż Parker nigdy nie dostał płomiennej przemowy od swojego wujka. Ta postać została w ogóle przez twórców pominięta w historii pajączka. Rolę mentora przejmuje w tej wersji Tony Stark. To jemu chłopak chce zaimponować. To o jego uwagę walczy. Dla niektórych taka zmiana może być problemem, ale mnie jakoś ten zabieg nie przeszkadza. Wychodzi bardzo naturalnie.
Widać też porozumienie pomiędzy Sony a Disneyem. Wszystko zostało bardzo dobrze przemyślane i zaplanowane. Możemy dostrzec wiele nawiązań i odniesień do poprzednich filmów, mające na celu pokazanie widzowi, że wszystko, co ogląda, dzieje się w tym samym uniwersum.
Spider-Man: Homecoming to film, na który wszyscy czekaliśmy od lat. Z wieloma crossoverami (naprawdę wieloma) oraz czarnymi charakterami (tak, liczba mnoga), którym nareszcie o coś chodzi. Do tego dochodzi świetnie dobrany soundtrack.
Czy jest to najlepszy film z logo Marvela? Nie. Jest to świetny film rozrywkowy, przy którym będziemy się dobrze bawić. A gdy zobaczymy napisy końcowe nie pojawi się uczucie zażenowania czy niespełnienia.
P.S. Są dwie sceny po zakończeniu filmu. Jedna po pierwszej krótszej animowanej części napisów, druga po długiej partii napisów końcowych.