Poprzedni odcinek Star Trek: Discovery pokazał spory fabularny twist. Okazuje się, że to była zasłona dymna przed naprawdę mocarnym zwrotem akcji.
Pisałem w recenzji poprzedniego odcinka, że rozczarowało mnie przeprowadzenie kwestii Voqa/Tylera. W wyjawieniu prawdy i zarazem potwierdzeniu teorii fanowskiej brakowało emocji, dramaturgii, aktorskiego kunsztu i reżyserskich umiejętności. Coś, co powinno wgnieść w fotel i trzymać w napięciu, było przeciętne. Nowy odcinek
Star Trek: Discovery utwierdza mnie w przekonaniu, że cały ten wątek jest co najwyżej taki sobie. Kontynuacja nie oferuje w zasadzie nic interesującego ani emocjonującego. Szaleństwo Tylera/Voqa oraz udział Klingonki wydają się takimi zwyczajnymi formalnościami do zamknięcia czegoś, co miało ogromny potencjał. Odnoszę wrażenie, że został on straszliwie zmarnowany, bo można było z tego wyciągnąć coś, co naprawdę będzie czymś godnym zapamiętania. Nawet wyjaśnienie całej procedury wydaje się mało przekonujące. Rozczarowujące i pozostawia z obojętnością.
Zaczynam odnosić wrażenie, że cała kwestia Voqa/Tylera to była zasłona dymna twórców serialu. A wspomniana "teoria fanowska" wyszła z firmy PR-owej pracującej przy tej produkcji. Dzięki tej teorii cały czas skupialiśmy uwagę na Tylerze, wypatrując niuansów i subtelnego potwierdzenia prawdy. A przez to kompletnie pomijaliśmy inne szczegóły. A nawet bez znajomości teorii twórcy kierowali naszą uwagę na tego bohatera. Dlatego też cały twist z Lorcą jest tak ważny dla oblicza tego serialu, bo zmienia wszystko, co do tej pory wiedzieliśmy i myśleliśmy o rozwoju akcji. Pomijając fakt, że to jest pierwsza i jak na razie jedyna rzecz, która mnie tak zszokowała w tej produkcji, mamy tutaj wątek z olbrzymim potencjałem. Lorca jest z tego lustrzanego uniwersum i wszystko prowadziło do tego, by on tu się dostał. To sprawia, że trzeba zweryfikować wszystko, co do tej pory obejrzeliśmy. Wszelkie niuanse, szczegóły, nawet pewnie niektóre dziury logiczne nabierają innego sensu i znaczenia. Jaki dokładnie jest cel Lorki? Co się stało z Lorcą z uniwersum Federacji? Ten odcinek tak bardzo buduje ciekawość, jak jeszcze żaden w tym serialu. Przeczuwam, że dzięki tym wydarzeniom ponowny seans całego
Star Trek: Discovery może być zupełnie innym doświadczeniem. Brawa dla twórców też za to, że tego nie można było przewidzieć. Lorca jet osobą specyficzną, a jego decyzje ukrywały wszelkie przesłanki. To też wyjaśnia, dlaczego on był tak niepasujący do Federacji.
Wątek Stametsa jest w sumie taką formalnością, która pozostawia z obojętnością. Wrócił do żywych raz dwa dzięki swojemu partnerowi. Z jednej strony wychodzi to pozytywnie, bo w subtelny sposób wprowadzono to pożegnanie z ukochanym i zarazem przywrócono Stametsa do rzeczywistości. Z drugiej strony wszystko to takie oczywistości, że stało się to banalne i dość mało porywające. Z uwagi na alternatywnego Stametsa i problem z grzybkami może to nieźle rozwinąć się w kolejnych odcinkach.
Imperator Georgiu jest postacią charyzmatyczną, władczą i taką, jaką mogliśmy oczekiwać. Dobrze wygląda jej relacja z Michael oraz jej reakcja na prawdę o pochodzeniu Burnham z alternatywnego świata. Efekciarska scena z zabiciem podwładnych może jest trochę przesadzona, ale ma sens. Poza tym mamy dobrze ukształtowane emocje, które opierają się na bliskiej, rodzinnej relacji postaci. Słabością Imperator jest Michael i ona to stosownie wykorzystuje. Jest to dla mnie przekonujące i sensowne.
Dziwne jest to, że tak ważna fabuła
Star Trek: Discovery została opowiedziana w najkrótszym odcinku w historii tego serialu. Trwał on ledwo 30 minut, a i tak udaje się stworzyć coś, co zachęca i obiecuje więcej. Twist z Lorcą wyszedł kapitalnie i liczę, że nie zostanie to zmarnowane. Za ten zabieg fabularny oczko wyżej w ocenie.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h