Lorca zatem chciał wrócić po to, by obalić Imperator Philippę. Chce przejąć władzę, by samemu rządzić równie bezwzględnie. Są to motywacje poprawne i wiarygodne, ale mimo wszystko trochę spłaszczają to, jaką jest on postacią. Ciekawy, niejednoznaczny bohater, który był kimś dziwnym w Federacji, okazał się zwyczajnym przywódcą rebelii z określonym jednym celem. Niby jest to pasujące do opowiadanej historii, ale zarazem czuję rozczarowanie. Lorca jest taką postacią, która zasługiwała na coś więcej. Bunt na statku Imperator zostaje przeprowadzony całkiem sprawnie i przekonująco. Każdy poszczególny etap ma sens: zabicie żołnierzy biologiczną bronią (wciąż mnie zaskakuje, że w Star Treku pokazują takie obrazowe sceny śmierci), starcie z Philippą oraz wielki finał w sali tronowej. Nie powiem: udaje się naprawdę nieźle przygotować strzelaninę pomiędzy Phlippą, a Lorcą i jego ludźmi. Są to sceny dość dynamiczne, odpowiednio efekciarskie i emocjonujące. Coś, co dobrze się ogląda i ładnie wpisane jest w historię. Wiemy, że przez broń biologiczną Imperator ma zaledwie garstkę żołnierzy, więc jest to sensowne. Cała sytuacja zaskakująco szybko staje się beznadziejna. To jest coś, co trochę wzbudza moje mieszane odczucia, bo... czy nie za szybko to rozwiązano? Mamy żołnierzy, których zachowanie wydaje się ciut za bardzo chaotyczne. A przez to efekt starcia z Lorcą staje się formalnością prowadzącą scenariusz do odpowiedniej konkluzji. Zbyt dużo w tym prostoty, gdzie można, a nawet trzeba oczekiwać, czegoś bardziej przemyślanego. Jest w porządku, spełnia swoją rolę, ale czuć brak czegoś więcej. Twórcy nadrabiają kulminacją, która trzyma w napięciu do samego końca. Tutaj sceny walki są dopracowane, solidnie zrealizowane i wywołujące emocje. To pozwala zaangażować się w te sekwencje i kibicować Burnham i Phlippie. To wszystko daje nam efektowną, dynamiczną i satysfakcjonującą walkę o przetrwanie. Biorąc pod uwagę, jak ta historia się rozwijała, nie czuję się specjalnie zaskoczony śmiercią Lorki. To była formalność, od której na tym etapie historii nie dało się uciec. Trochę szkoda, bo serial traci najbardziej wyrazistą i najciekawszą postać, której finał pozostawia niedosyt. Plusem na pewno jest sama scena śmierci. Jest ona widowiskowa, wyjątkowa, dopracowana pod względem efektów specjalnych i przy tym szalenie satysfakcjonująca. Pewnie kręciłbym nosem, gdyby wszystko zakończyło się dość sztampową śmiercią Georgiou. Dlatego cieszy mnie decyzja o tym, by Burnham w ostatniej chwili ją uratowała. Ten zabieg fabularny ma potencjał na ciekawy rozwój. To Star Trek, więc miło było w jednej scenie usłyszeć trochę technologicznej gadki. Gdy bohaterowie na Discovery szukali rozwiązania całego problemu zatruwania sieci i ucieczki z miejsca wybuchu, czuć było w tym trochę klimatu starego Star Treka. Kiedy dochodzi do realizacji planu, wykonanie jednak jest już nowoczesne i wpisane w konwencję tego serialu: widowiskowe i emocjonujące. Cieszy fakt, że efekty specjalne stoją na niezłym poziomie. Cliffhanger intryguje. Przeskok w czasie o 9 miesięcy do momentu, gdzie Klingoni wygrali wojnę z Federacją to zabieg zaskakujący  i kompletnie nieoczekiwany. Jednocześnie też sugerujący pewne rozwiązanie. Wrócili do swojego uniwersum przeskakując o 9 miesięcy w przód, więc ewentualne podróże w czasie wydają się racjonalnym scenariuszem. Może jakieś manipulowanie biegiem wydarzeń doprowadzi do zmiany wyglądu Klingonów? Jest w tym potencjał na atrakcyjną końcówkę sezonu. Star Trek: Discovery daje dobry, satysfakcjonujący i pełny emocji odcinek. 7/10 za to, że mimo wszystko rozwiązanie wątku Lorki pozostawia niedosyt i mieszane odczucia. Nie wszystko tutaj udało się zrobić dobrze.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj