Siódmy odcinek absolutnie zaskakuje swoją formą – jest to właściwie niezależna, oderwana od głównej ścieżki fabularnej historia, której atmosfera znacznie odbiega od poprzednich epizodów.
Magic to Make the Sanest Man Go Mad – tak Homer pisał w
Iliadzie o miłości i taki tytuł nosi najnowszy odcinek
Star Trek: Discovery. Odcinek, który zaskakuje właściwie od samego początku – rzuca nas bowiem w wir imprezy (sic!), która odbywa się na statku; załoga bawi się do bitu jakiegoś remiksu
Stayin' Alive od Bee Gees, a już chwilę później dowiadujemy się, że bohaterowie zostali uwięzieni w... chwili. Nieświadomi (w większości) niczego umierają, umierają i umierają, zamknięci w pętli czasu.
Nie ma co streszczać odcinka – przejdźmy do oceny poszczególnych elementów. Mudd ze swoją zemstą (i nie tylko) powraca znacznie szybciej, niż się spodziewałem. Postać kradnie sporą część show i w sporej mierze wpływa na atmosferę odcinka, który ma chyba najwięcej niemalże komediowych wstawek spośród wszystkich do tej pory. Możemy w tym momencie pochylić się nad zagadnieniem: czy ta zmiana tonu pasuje do serialu i dobrze wpływa na odbiór? Uważam, że jeśli weźmie się pod uwagę wspomnianą już niezależną formę epizodu, jest to absolutnie akceptowalne. Jestem pewny, że
Star Trek: Discovery wróci na dawne tory, być może tylko co jakiś czas wstrzymując ciągłość podobnymi przerywnikami. Nie umiem nie podejść do tego odcinka inaczej niż do opowieści, która zdarzyła się w obrębie większej, poważniejszej historii; czegoś, co – jak w życiu – nieprzewidzianie się przytrafiło, nie jest jednak typowym pozbawionym ikry fillerem czy absurdem, który burzy wszystko, co mieliśmy okazję dotychczas obejrzeć.
Czuję też, że tego typu przerywnik nadaje serialowi świeżości - zabieg zaskakiwania formą sprawi, że siadając do kolejnych odcinków nigdy nie będziemy pewni, w jaki klimat zostaniemy wrzuceni. I choć takie modyfikacje potrafią wiele zepsuć, mają też wielu wrogów, to wydaje mi się, że w tym przypadku zadziałają całkiem w porządku, zwłaszcza, jeśli będą potrafiły obronić się same, jak, moim zdaniem, było teraz. A to dlatego, że bawiłem się całkiem nieźle, choć frajda była wywołana przez coś całkiem nieoczekiwanego. A zatem Mudd – jak już wspominałem – swoimi one-linerami zadbał o odpowiedni nastrój; nie mogę też odmówić uroku ukazania pętli czasu z jego perspektywy i kolejnych morderstw dokonywanych na kapitanie Lorce. Ogólnie rzecz biorąc odcinek rzuca spojrzenie na tę pętlę z kilku perspektyw: każdy z bohaterów widzi ją inaczej i na każdego z nich inaczej ona wpływa – to chyba największy z plusów epizodu 7. O kimś się czegoś dowiemy, któraś z relacji ulegnie drobnej zmianie, ktoś inny zachowa się w nie do końca przewidywalny sposób – to wszystko pozwala odczuć, że postacie są żywymi istotami. I właśnie charakter tych żywych istot napędzał odcinek, co – koniec końców – znacząco zaważyło na mojej ocenie.
Czy wspominany wyżej tytuł, odnoszący się do miłości, ma tutaj większe znaczenie? Cóż, wyznanie Burnham nie było zbyt zaskakujące (wykorzystanie tego faktu z jej życia jako kodu dla Stametsa też wydaje się, powiedzmy, średnim pomysłem, niemniej wolą scenarzystów było, by sprawdził się doskonale), a pogłębienie jej relacji z Tylerem (niezależnie od fanowskich teorii) było, umówmy się, jedynie kwestią czasu – a jednak nadało to odcinkowi kolejnych odcieni, być może niezbyt poważnych, a jednak wzbogacających całość. Zobaczymy, co z tego wyniknie.
Pewnie, pętla czasu nie jest niczym oryginalnym. Wspominana atmosfera może wydawać się zbyt lekka (bohaterowie co chwilę giną, a jednak ciężko to potraktować odpowiednio poważnie). Do tego problem został rozwiązany, rzecz jasna, bez większych komplikacji – niby wszystko musiało powtarzać się olbrzymią ilość razy, ale gdy już pojawił się plan, rozwiązanie przyszło luźno i gładko. O pewnej logice nie wspominam, bo do niej serial raczej nie przyzwyczaja. A mimo wszystko interakcje i perspektywy postaci, ten specyficzny, jakby niepasujący do niczego humor, Mudd, dziwna (nie chcę pisać: cringe'owa, coby nie urazić językowych purystów, ale też nie przesadzać) impreza i spora część rozmów sprawiły, że oglądanie tego odcinka sprawiało mi satysfakcję. Na całkiem przyzwoitym poziomie. I przy pełnej świadomości tego, jak wielu fanów Star Treka (i nie tylko) ma ochotę właśnie wydłubać sobie oczy. Prawdę mówiąc – wielu serialom przydałyby się tego typu odcinki. Od czasu do czasu.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h