Star Trek: Discovery poświęca sporo czasu w premierze 2. sezonu na przybliżenie nam relacji Burnham ze Spockiem. Trochę retrospekcji z dzieciństwa, narracje Burnham i rozmowa z ojcem dają nam pogląd, że przybrane rodzeństwo nie było sobie bliskie. Czuć w tym pewne napięcie, może nawet nutkę zazdrości, bo oboje mają zupełnie inną relację z rodzicami. Dowiadujemy się wiele o Spocku, jego wycofaniu, odcięciu od bliskich, ale... pozostaje jednak niedosyt, bo Spocka nie ma w pierwszym odcinku. Dużo o nim słyszymy, buduje to jakiś intrygujący obraz postaci innej niż znamy i pamiętamy ze świata Star Treka, ale to za mało. Chciałoby się jednak już go poznać i dowiedzieć czegoś więcej. Wiem, że Klingoni jeszcze powrócą w tym sezonie, ale żałuję, że wątek wojny został tak szybko ucięty. Tu prosiło się, aby jednak go pociągnąć trochę dłużej. Zamiast tego dostajemy nową historię sezonu związaną z misją Discovery w poszukiwaniu tajemniczych sygnałów. Alex Kurtzman, twórca 2. sezonu, stara się budować intrygującą aurę, jakoś pobudzać ciekawość, ale... trochę w tym aspekcie mu nie wychodzi. Nie dysponujemy wieloma informacjami fabularnymi na temat dziwnego zjawiska, aby jakoś szczególnie to ekscytowało i zainteresowało. Przecież pada sugestia, że to będzie prawdopodobnie główna historia sezonu, więc tu prosiło się o coś więcej, co jednak da poczucie: ok, warto będzie wyruszyć z załogą na tę przygodę. A tak trochę towarzyszy mi obojętność. Nawet powiązania z tymi sygnałami Spocka oraz dziwna halucynacja Burnham niewiele tutaj zmieniają. Premiera sezonu powinna dać więcej.
foto. CBS
+10 więcej
Interakcje kapitana Pike'a z załogą Discovery mogą się podobać, bo prezentują trochę inny klimat niż kwestia Lorki z pierwszego sezonu. Zaś sam Pike jest postacią odpowiednio charyzmatyczną i przekonującą. Anson Mount robi, co może z materiałem, który ma, bo na tę chwilę jednak niewiele może więcej o nim powiedzieć, bo twórca nie serwuje nam zbyt wiele informacji na jego temat. Za mało, by na tym etapie zobaczyć w nim kogoś więcej niż idealnego kapitana. Przynajmniej Star Trek: Discovery nie zawodzi pod względem rozrywkowym. Wspólna misja w polu asteroid jest popisem tego odcinka. Tak pod względem efektów specjalnych (latanie tymi pojazdami jest naprawdę efektowne), jak pod kątem dramaturgi, emocji i budowy napięcia. Dobre tempo, dynamiczna akcja i trochę urozmaicającego zagrożenia. Niby trudno narzekać, ale gdy spojrzymy na efekciarstwo pilota serialu w 2017 roku, to ten odcinek jest strasznie oszczędny w środkach. Nawet chciałoby się rzec, że zbyt bezpieczny, wycofany, jakby Alex Kurtzman chciał zwolnić obroty, by skupić się na interakcjach postaci. I choć nie jest to złe, Star Trek: Discovery kupiło widzów trochę innym podejściem do tego uniwersum, więc czuję niedosyt. Ten odcinek wygrywa Tilly, która swoim pozytywnym nastawieniem potrafi wywołać uśmiech w każdej scenie. Czy to w rozmowie z zasmuconym Stametsem (jego emocje zrozumiałe, ale tu szybko trzeba dokonać klarownego rozwoju, bo wątek może męczyć), czy w zabawnej scenie z przekazywaniem kodów kapitanowi Pike'owi. To taka postać, którą od razu się lubi. A przecież ma nawet jakieś znaczenie fabularne w kwestii porwania asteroidy z przestrzeni (nawet ładnie zrobiona scena!). To jest jedyny wątek stricte naukowy, który może być ciekawym aspektem dla fanów Star Treka, którzy oczekuję więcej takich motywów po serialu. Star Trek: Discovery powraca z odcinkiem zadziwiająco spokojnym. Szczególnie na tle całego serialu. Dlatego choć wszystko gra i jest w porządku,  nie porywa i nie buduje ekscytacji oczekiwania na kolejny odcinek. Pozostawia zbyt duży niedosyt...
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj