Star Trek: Discovery proponuje odcinek, który można wymieniać za idealny przykład, jak przeciągać wszystko w nieskończoność, gdy nie ma się pomysłu na historię i określoną liczbę odcinków. Zauważmy, że mamy cały czas kiczowate, ckliwe i boleśnie puste emocjonalne pożegnania, które zajmują prawie cały odcinek. Michael żegna się z każdym na wiele sposobów, a nawet członkowie Discovery, których imion pewnie nawet aktorzy nie pamiętają, dostali swoje kilka minut, by także powiedzieć wiele górnolotnych i mdłych formułek. Gdy większość odcinków oparta jest na takim fundamencie bez krzty emocji, to trudno dostrzec jakieś światełko w tunelu. A magiczne pojawienie się rodziców Burnham, by się pożegnać, przelało czarę goryczy. Zaraz przecież mamy tutaj walkę o przyszłość istot biologicznych (notabene, dziwny zbieg okoliczności, że taki wątek też był w 2. sezonie Orville'a), ale czas na wylanie potoków łez musi się znaleźć. Najgorsze w tym jest to, że cała ta ckliwa otoczka jest oparta na tym, że mamy pożegnać Michael na zawsze. Twórcy po raz kolejny stosują tanią manipulację emocjonalną, którą widzieliśmy w odcinku z umieraniem Saru. Powtarzane są dokładnie te same motywy i te same błędy. Tak samo poszli w skrajność i przesadę, nie wiedząc, kiedy krzyknąć: stop i skupić się na historii, a nie na kolejnych pożegnaniach. A przecież to samo dotyczy kwestii zniszczenia Discovery - wszyscy smucą się, płaczą, bo statek zaraz wybuchnie i... szok i niedowierzanie - nie udało się. I jakoś trudno być zaskoczonym faktem, biorąc pod uwagę wcześniejszą reakcję obronną przed usunięciem danych. Tak samo jak z Saru i teraz z Discovery, tak i z Michael zakończy się to na wylaniu łez i powrocie do statusu quo. Takie zagrania w 2. sezonie wołają o pomstę do nieba. Wisienką na torcie jest podniosła scena, gdy wszyscy przyjaciele Michael z łzami w oczach chcą zostać z nią. Wzruszeniom nie było końcu podczas pisania scenariusza - nie mam wątpliwości, ale na ekranie to jest poziom telenoweli. Bez przemyślenia. Jedna z najsłabszych scen dotyczy Stametsa i Culbera. Ten pierwszy mówi swoim ludziom, że trwa wyścig z czasem i ich pośpiesza, by w następnej scenie... poświęcić kilka niepotrzebnych, bez sensownych minut na, uwaga, pożegnanie. Czy twórcy mają widzów za ludzie niemyślących? Przecież to prawdopodobnie największy absurd, jaki ten serial do tej pory nam zaserwował. Ważą się losy galaktyki, każda sekunda odgrywa kluczową rolę, ale... Stamets ma czas porozmawiać o uczuciach z byłym chłopakiem. A dziwnych scen przecież nie brakowało... powitanie królowej planety, która ma wszystkim uratować zadek to przecież kolejny popis scenarzystów, którzy z uporem deprecjonują pozycję kapitana Pike'a. Wokół Star Trek: Discovery mieliśmy dość zabawną sytuację. Rebecca Romjin została zatrudniona do roli legendarnej Numer 1. Przed tym odcinkiem widzieliśmy ją w dwóch scenach, by potem przeczytać newsa, że w kolejnym sezonie nie powróci. I teraz znowu widzimy ją w kilku scenach... trochę to razi, bo to marnowanie potencjału i dobrego castingu na postać, która na ekranie jest statystką. Jakimś plusem było pokazane wnętrza Enterprise, które wyglądało nieźle i wiarygodnie. Trochę urozmaicenia to jedyna zaleta odcinka. Trudno coś więcej dobrego powiedzieć o tym odcinku, który jest przeciągany, jak to tylko możliwe. Brak pomysłu na ten sezon, zwodzenie widza, że czeka nas coś wielkiego, a potem z wielkiej chmury mały deszcz i festiwal absurdalnych wątków, to standard, jaki trudno zaakceptować. Nadal będę powtarzać, że pod względem pomysłu, rozpisania i realizacji pierwszy sezon był ciekawy, spójny i emocjonujący. Tuż przed finałem widać, że im dalej, tym drugi sezon to większy chaos, brak wizji i głupie zagrania.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj